czwartek, stycznia 11, 2007

Rozwazan kilka o dalekich krajach

W domowej czesci naszej strony wspominaliśmy, ze wyprawa Portugalia-Hiszpania-Maroko jest pierwsza powazna ekspedycja na naszym podróżniczym koncie.
Nie trudno zauważyć, ze odbiegliśmy znacznie od pierwotnej wersji trasy, a nowa znacznie wzbogaciliśmy o odcinki trudniejsze, bardziej wymagające, ale jednoczesnie gwarantujące niezapomniane widoki i pelniejsze, bardziej autentyczne poznanie wybranych krajow.

Absolutna podroznicza rewelacja okazalo się Maroko - w ujeciu kulturoznawczym tak pelne kontrastow, ze az nieuchwytne, wywołujące niejednokrotnie w niedoświadczonym podróżniku emocje sprzeczne i nieokiełznane zarazem, otwierające w umysle szalone spektakle euforii mieszającej się z gniewem, niemocy ustepujacej pozadaniu celu, strachu kruszonego zachwytem nad pierwotnym pieknem - a wszystko to, tak nowe i nierzeczywiste z perspektywy czasu, pozostawia w człowieku groteskowe niespełnienie i poczucie mentalnego rauszu.

Marokańczycy

Maroko, dawniej skupisko licznych grup plemiennych rdzennych mieszkańców kraju, Berberow, dzis monarchia konstytucyjna, niepodlegla od 1956 roku, wczesniej pozostajaca we francuskiej i hiszpańskiej strefie wpływów. Kraj zamieszkuja glownie Berberowie i Arabowie, a religia panujaca jest islam.
Początkowo obawialiśmy się nieco odmienności kulturowej i obyczajowej tego kraju, opisywanych w przewodnikach i relacjach z podrozy. Po przekroczeniu granicy w Ceucie rzeczywiście powialo muzułmańskim chlodem, a pierwsze odwiedzone miasto - Tetuan - pozbawione było przyjaznego oblicza. Przyspieszona lekcja nowych obyczajow zapadla nam gleboko w świadomość, a poznanie nowych zasad gry stalo się przepustka do ogromnego marokańskiego domu i warunkiem, by przetrwac i.. nie zwariowac :).
Opuszczenie polnocnych prowincji otworzylo przed nami jasniejsza perspektywe na swiat i ludzi. Zaznaliśmy szczerej, bezinteresownej gościnności przypadkowych mieszkańców, a przypływ tych prostych i pieknych cech ludzkich rozmyl na dobre wszelkie obawy o dalszy przebieg naszej podrozy.
Ale Maroko to kraj wspomnianych kontrastow i nigdzie nie sa one tak widoczne, jak na płaszczyźnie stosunkow międzyludzkich..
Kraj należy do ubogich, ale sukcesywnie opierających się skrajnej nedzy. Nie ma o niej mowy w większych miastach, jak Marakesz, Fez, Casablanka, czy nadmorskich kurortach, które swoja architektura przypominaja te znane w Europie. Pejzaż wielkomiejski zdominowany jest przez mase pędzących samochodow, supermarkety, w których można kupic niemal wszystko w imponującym asortymencie, a jedyna odmiennością zdaja się być smukle sylwetki minaretow czy sylwetki Marokańczyków odzianych w dlugie, obszerne dzellaby, wierzchnie tuniki ze stozkowatym kapturem.
Problemy z zaopatrzeniem występują na terenach oddalonych od dużych ośrodków miejskich, w gorach i na wsiach, choc i tam nie brak sklepikow z artykułami spożywczo-przemyslowymi. Totez problem polega tak na prawde na zasobności portfela przeciętnego Marokańczyka, a nie zaopatrzeniu sklepow.
W miare zaglebiabnia się w coraz dalsze zakatki kraju i doświadczania mentalności mieszkańców „Gwiazdy Polnocnej Afryki” coraz czesciej poddawałam w wątpliwość życzliwość i bezinteresowność mieszkańców, której od czasu opuszczenia Hammatu nie doświadczyliśmy już zbyt często.
Bezinteresownością nazywam te ceche, która w obdarowywanym nia człowieku nie budzi cienia niewiary w czystość intencji, która opiera się na prostej idei udzielania pomocy tym, którzy jej potrzebuja i nie oczekuje za to zadnej zaplaty..
Bezinteresowność Marokańczyków jest często dwulicowa i pisze o tym nie po to, by zmacic urok kraju, który oferuje tyle piekna, ale po to, by obiektywnie naszkicowac jego realia, a to być może przyda się przyszłym rowerowym (lub innym) podróżnikom.

W kraju mogącym poszczycic się najpiękniejszymi pasmami gorskimi na swiecie, w kraju urodzajnych gajow oliwnych, pomarańczowych czy uwodzicielsko romantycznych migdalowych, odwiedzanym przez miliony turystow rocznie, ludzie cierpia na konsumpcyjnego bzika, a przedmiotem tej konsumpcji sa.. turyści. Nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby nie sposób w jaki się to odbywa.
O tym, ze w miastach zakupy opatrzone sa rytualem targowania, wiedzieliśmy od początku. Ale o tym, ze caly proceder ma przebieg często agresywny i nieprzyjemny, odbierający człowiekowi radość z oglądania czegokolwiek (lub oglądanie czegokolwiek staje się zupełnie niemożliwe, bo uczynny sprzedawca wie lepiej, co może cie zainteresowac), przekonaliśmy się wielokrotnie na miejscu. Wykończeni natarczywością sklepikarzy, ich przytlaczajaca energia, zgielkiem wokół nas, nie mielismy sily ani ochoty na zwiedzanie miast i ich skarbow wielowiekowej historii, czym prędzej dosiadalismy naszych rowerowych rumakow i pędziliśmy dalej przed siebie w poszukiwaniu autentycznego oblicza Maroka. I znajdywaliśmy - w spojnym dialogu z natura, a ten był kojacy.
Niezwykle niemilo wspominam plac Dzemaa el-Fna w Marakeszu, na którym koncentruje się zycie miasta przez 24 godz./dobe. Można tam znaleźć mnóstwo stoisk z żywnością, do których niestrudzenie naganiaja pracownicy i zawsze znajda jakis stosowny kontrargument na odmowe turysty; w rytm ‘kociej’ niemal muzyki wije się tam również kilka ogłuszonych wezy, a cale widowisko nie ma w sobie zadnej tajemnicy, zadnej egzotyki, nie mówiąc już o estetycznej oprawie, bo wezom towarzysza zwoje czarnych plastikowych workow lub innych smieci, których nikt nie widzi sensu sprzątać. Wezy szkoda, a wszelkie wyobrażenia o egzotyce dalekich krajow pekaja niczym banki mydlane na widok kiczu, brudu i zuchwałości pseudoartystow, którzy zadajac zaplaty nie przepuszcza zadnemu turyście, zatrzymującemu się choćby na pare sekund by popatrzec na ten pozalowania godny teatr! Wstyd, Marakeszu!

Często byliśmy obiektem zaczepek roznych naganiaczy, chcących nas zaprowadzic do ‘swietnej’ restauracji lub ‘taniego’ hotelu. Takie osoby dostaja pewna czesc należności za usługę za przyprowadzenie turysty, co w praktyce oznacza, ze te czesc pokrywa turysta (nie wiedzac o tym, ale placac wiecej niż gdyby przyszedł sam).. Proby odmowy i tłumaczenia, ze się niczego nie potrzebuje, często nie wystarczaja, dochodzi wiec do mniej przyjemnej wymiany komunikatow i sytuacji, które dlugim, ponurym cieniem klada się na opinii o danym człowieku..
Marokańczycy chętnie udziela pomocy w każdej sytuacji, ale w 90% jest to opatrzone konsekwencja zaplaty za ich często znikoma pomoc, np. tylko za to, ze taksówkarz, stojacy obok, zostal poinformowany o potrzebie przewiezienia naszych rowerow.

Trudno jednoznacznie ocenic sytuacje proszenia o pieniadze w malych wioskach lub gorach, gdzie ludzie zyja często w pozalowania godnych warunkach i korzystaja tylko i wyłącznie z tego, co sami wypracuja, czyli z wypasu owiec, koz, czy drobnych upraw. Rodziny Berberow mieszkających w gorach nie maja poza tym nic poza namiotami zrobionymi z kilku warstw grubych tkanin, mocowanymi na skalach, a mimo to nie zapewniającymi całkowitej ochrony przed zimnem i deszczem. To wedrowna grupa ludności, która w okresie zimowym sklada swój oboz i wraz z calym dobytkiem wedruje w nizej położone partie gor, gdzie wyższe temperatury daja szanse na przetrwanie trudnych zimowych warunkow.
Wspinając się rowerami po pistach Atlasow spotykaliśmy takie rodziny i prawie zawsze zostawialiśmy im jakies pieniadze lub cos innego, co mogliśmy aktualnie dac.
Trudna sytuacja bytowa doprowadzila do tego, ze ludzie ci zdaja się nie dostrzegac trudu wędrowców ani rozumiec ich skomplikowanego położenia. Niejednokrotnie wspinaliśmy się resztkami sil, a pot lal się nam po twarzach, gdy za plecami lub przed nami pojawialo się dziecko lub baba z modla na ustach: ‘Masz cukierki?’, ‘Daj mi 1 DH’ ‘Daj, co masz - krem nivea, szampon, mydlo’itp.. Tak zachowuje się wiele kobiet i dzieci nie tylko wysoko w gorach, ale również w wioskach położonych wzdłuż głównych asfaltowych drog. Jest to zjawisko tak czeste, ze po jakims czasie uodporniliśmy się na nawoływania ze strony dzieciakow na drogach, które często żebractwo traktuja jak dobra zabawe. Jest jednak niepokojącym fakt, ze najmłodsze dzieciaki, które dopiero co nauczyly się mowic, ćwiczą swój jezyk na wyuczonych przez dorosłych bądź zasłyszanych u dorosłych żebraczych formułkach.

Utrapieniem jest niechęć Marokańczyków do ich fotografowania przez turystow. Podobno ma to podloze oparte na wierzeniu, ze fotografia odbiera im dusze.. Nie maja jednak nic przeciwko robieniu im zdjęć za pieniadze - wtedy dusza ma już przeliczalna wartość. Zawsze trzeba zapytac, zanim zrobi się komus zdjecie i w 99% przypadkow nie zgadzaja się lub wykonuja ten znany na calym swiecie gest koszyczkiem palcow prawej dloni.. Pieniadze to poza Mohamedem VI krol i bostwo w Maroku, a ich pozadanie przybiera różnorodne odcienie śmieszności.

Kontrowersyjny temat - dyskryminacja (?) Polakow
Czy ktos poczul się zaskoczony? A jednak. Ja odczulam. Otoz Maroko to kraj nawiedzany przez wspomniane miliony turystow rocznie, a w kolejnym sezonie letnim ma się tam pojawic jakies ponad dwadzieścia milionow, jak donosza miejscowe media. Sami Marokańczycy sa niezle otrzaskani z większością narodowości swiata i zdaja się znac zasobność portfeli wszystkich turystow. A to, kim jestes, oceniaja przez pryzmat ‘wiedzy’ o kraju, z którego pochodzisz.
Typowa rozmowa z Marokańczykiem miala następujący przebieg:
- „Hello”,
- „Hello, where are u from?”,
- “We are from Poland”
- “What?”
- “Poland, Polen, Polonia, Polska”
- “Aaaaaa, Polonia. I know Polonia. I have many friends in Polonia. Hmm, u are a little bit like Marocco. No money. Germany - money, France - money, Holland - money but Polonia - no money. I saw in TV..”

Kazda proba wtracenia czegokolwiek na ten temat spelza na niczym, gdyz rozmowca nie slucha tylko potakuje glowa i powtarza swoje. Nie wiem na jakiej podstawie Maroko wyrobilo sobie taka opinie o Polsce, ale powiem, ze razilo mnie to strasznie, razilo, gdy tlem do podobnych dialogow były typowe marokańskie ulice, upstrzone gownem, pierzem dopiero co oskubanych kurczakow lub ‘przyzdobione’ ogromnymi kawalami surowego miesa rozwieszonego na hakach. Przed oczami staja człowiekowi dwa swiaty - wlasny, polski, z brzemieniem ponad tysiącletniej historii i ten, rubaszny, zuchwaly, doprowadzający swa zachłanność poza granice taktu i osobistej kultury! Jeżeli czytelnik wyczuwa nutke rozedrgania w powyższych wierszach, to słusznie, bo wsciekla i rozedrgana czulam się będąc uczestnikiem takich rozmow WIELOKROTNIE.
Nie mam w tej kwestii nic na obrone Marokańczyków - nikt nigdy nie zapytal nas o nasze imie, nikt się di nas po ludzku nie zbliżył, nie zapytal dokad jedziemy, o co chodzi w tej naszej podrozy, nikt nie zapytal, jaki jest kraj, z którego pochodzimy, ludzie, którzy go stanowia. Pod tym względem czuje ogromne niespełnienie. Maroko nie było krajem autentycznych spotkan międzyludzkich. Marokańczycy sa otwarci na turystow, bo ci przywoza ogromne pieniadze, ale reszta ich nie interesuje.
Wyjątkiem od tych spostrzeżeń niech będzie spotkanie z Bracmi w Auberge Les Amis, w wawozie Todra, gdzie chyba jedyny raz w Maroku dostaliśmy potężny półmisek z pysznym spaghetti oraz nocleg za 60 dh (ponad 20 PLN) w fantastycznym pokoju, a zaskoczeni tym usłyszeliśmy od Brata Właściciela, ze jego również przeraza Maroko o skomercjalizowanym obliczu, Maroko dla turystow, gdzie nic nie ma za darmo.
Rażącym w tym kraju jest pozalowania godny stan urządzeń sanitarnych - dominuja tureckie toalety („na narciarza”), przewaznie brudne i odpychające. Inaczej wyglada sytuacja w lepszych hotelach, gdzie dba się o porządek i wszystko spelnia europejskie standardy.

Typowym obrazkiem z zycia Marokańczyków w calym kraju jest dominacja mężczyzn na ulicach. Większość z nich spedza cale dnie w restauracyjnych i barowych ogrodkach, a czas trwonia na niekończących się rozmowach, grze w karty lub pilkarzyki. Kobiety wykonuja większość prac domowych oraz czesc polnych, tj. znosza na plecach toboly z sianem, krzewami lub inna roslinoscia, przeznaczona na karme dla bydla.
Mimo to nie widzieliśmy kobiet „otwarcie” nieszczęśliwych ani nie spotkaliśmy się z żadna forma ich dyskryminacji. Kobiety często śpiewają przy pracy, co było dla nas dodatkowa (i darmowa) atrakcja podczas zdobywania gorskich pist, poświęcają się wychowywaniu dzieci i zdaja się nie narzekac, ale ktoz to tak na prawde wie? I tak by nie powiedzialy. Mlode pokolenie to już znany nam obrazek z wlasnej historii, a młodzież nie rozni się mentalnie od naszej niczym szczególnym. Dziewczyny chodza odsłonięte, spotykaja się w grupkach z rówieśnikami odmiennej plci i coraz czesciej okazuja uczucia na ulicy (!), czego wogole nie robia starsi.

Jeśli o bezpieczeństwo chodzi, to czulismy się w Maroku CAŁKOWICIE BEZPIECZNIE (odkad opuściliśmy Tetuan). Pisałam przeciez, ze to kraj niezmierzonych kontrastow i można go w jednej chwili kochac, a w nastepnej nienawidziec, bo taki potrafi być absurdalny. Nie było sytuacji, w której nasze zycie lub zdrowie byłoby zagrozone przez jakiegos Marokańczyka. Oni po prostu nie maja w sobie agresji ani zawisci. Rozbijając się pod golym niebem lub na czyjejs posesji czulismy się bezpiecznie, a jedynym utrapieniem były czasem dzieciaki podchodzące ‘skoro swit’ do namiotu i chcące z nami ‘pogadac’. Przytocze tu jedna krotka sytuacje z początku podrozy, kiedy rozbiliśmy się w gaju palmowym w Hammacie. Wczesnym rankiem usłyszeliśmy wyrywający się z chłopięcego gardla okrzyk, jaki potem i przedtem dane nam było słyszeć wielokrotnie: „Messieur! Messieur!” Po paru minutach postanowiłam się wynurzyc z namiotu, bo ‘Messieur’ jęknął tylko na znak protestu wobec tak wczesnego wybudzenia z pysznego snu i co się okazalo? Dorodny, uśmiechnięty od ucha do ucha nastoletni chłopak z plecakiem na plecach, z minka cherubinka usiłował zdobyc 1 DIRHAMA (aaaa!!!), zapewne na jakis dziecięcy kaprys, który umililby mu droge do szkoly. Ale nic z tego, odprawilam go z kwitkiem za ten ‘naganny psikus’ o poranku :). A tak na marginesie, to ciagle „Messieur!”, wydobywające się z setek dziecięcych gardel a trasie, doprowadzalo Łukasza do szalu, podobnie jak i „Madame!” kierowane w moja strone, gdy „Messieur” nie dawal już znakow zycia :).

Nasza podroznicza kuchnia, zakupy i gotowanie
W okolicznościach traktujących o Bozym Narodzeniu informowaliśmy o naszym kuchennym wyposażeniu. Kuchenka Colemana ostatecznie dala rade i nie nawalila w tarkcie gotowania, ale w Portugalii mielismy z nia fatalne problemy i często albo nie chciala palic albo zapalenie jej trwalo tyle samo, co ugotowanie obiadu. Opiszemy ja przy recenzji sprzętu.

Na calej trasie gotowaliśmy, kiedy to było możliwe. Przy tej okazji serdecznie dziekuje mojemu Łukaszowi za wspolprace w kwestiach technicznych, dbanie o kuchenke, robienie zakupow, nieoceniona pomoc w przygotowywaniu posiłków! Spisałeś się na medal, Kochany!
Zdobycie produktow w Portugalii nie było zadnym problemem. Schody zaczely się w Maroku. Raczeni zbyt małymi porcjami serwowanych posiłków, sfrustrowani niedostatkiem kalorii po rowerowym wysilku postanowiliśmy przełamać nasze opory i zaopatrywac sie w produkty na marokańskich targach i kupowac m.in. mieso. Pamiętam, ze pierwszy raz kupiliśmy mieso na targu w Erfudzie, w drodze na pustynie. Miałam do pomocy milego chłopaka, który zaprowadzil mnie do ‘najczystszego’ stoiska, a tam twardo obstawałam przy miesie z lodowki. Byłam z siebie dumna, ze wytrzymałam te wszystkie obcięte glowy lezace na ladzie, tudzież kopytka lub inne członki.. Ale może oszczędzę szczegółów.
Mieso już mamy. Teraz warzywa. To cos wspaniałego w Maroku. Podejrzewam, ze nie sa hodowane na nawozach sztucznych, bo smakowaly, jak u moich Rodzicow, którzy maja swoje. Smak marokańskich ziemniakow, cukinii, marchwii, kalafiora będzie nam długo towarzyszyl we wszelkich kulinarnych poczynaniach. Warzywa sa ogólnodostępne, podobnie jak owoce - o tej porze roku glownie jabłka, mandarynki, pomarancze, daktyle.
Nie wszedzie i nie zawsze mogliśmy ugotowac obiad. Do tego dochodzil krotki dzien i czas jazdy i już gotowanie odsuwa się na plan dalszy, ale z reguly obiad starczal nam na dwa dni.
Typowa potrawa, która przyrządzaliśmy, była kefta, czyli mieso mielone (oryginalnie z pietruszka i cebula) z warzywami. Najpierw smażyliśmy kefte z cebula, a potem dusiliśmy warzywa, a na koniec łączyliśmy wszystkie składniki w pyszny sos. Do tego gotowane ziemniaki lub makaron, który wraz z sosem był ulubionym daniem Łukasza. Do tego surowka z pomidorow i cebuli z cytryna i przyprawami. A na deser owoce, jakies batoniki i kawa, która w Maroku nawet Lukasz pil z przyjemnością.
Tajemnica marokańskiej kawy polega na tym, ze granulat lub esencje zalewa się goracym mlekiem, a nie woda jak u nas i to daje jej pelny, oryginalny smak.
No coz, przyrządzaliśmy tez kurczaka, kotlety mielone oraz.. placki z jabłkami :). Tyle dalo się stworzyc majac do dyspozycji zestaw trzech garnkow.

Wlasnie poczulam zmeczenie tym dzisiejszym pisaniem i mysle, ze wystraczy tych wrażeń na dzis. Takie to odczucia skrystalizowaly się o Maroku, a przeciwwaga do tych negatywnych niech będą gory, które opisywałam nie raz w relacjach i jakie sa, zobaczyc można na zdjęciach.
Lukasz napisze zapewne pare slow od siebie, gdyz mamy rozne punkty widzenia na marokański lud i warunki.

Pozdrawiamy!

środa, stycznia 10, 2007

Pozegnanie z Afryka

Nadmorska Asilah nie rozpieściła nas sloneczna pogoda i obawialiśmy się tylko, ze w dniu przejazdu do Tangeru i przeprawy do Algeciras zacznie lzy ronic lub gradem ciskac na znak protestu, ze.. odjeżdżamy.
Tak się jednak nie stalo. Natura zamknęła się w sobie i, jak okiem sięgnąć, wyszukane odmiany szarości spowily wybrzeże, a stan ten wprawil nas w nastroj mglistej melancholii, potegowanej jeszcze przez monotonne widoki zza zaparowanych okien autobusu.
Nasze glowy rozbujaly się już na dobre w sennych bajaniach, gdy nagle Tanger wystrzelil zza chmur niczym wielobarwne ptaszysko - zwarta zabudowa piętrzyła się na naszych oczach nie mniej interesująco i tajemniczo niż w Lizbonie czy Porto.. Tu znow zaświeciło slonce..
Po zakupie biletow (cholendarnie drogie!) szczesliwie przeszlismy odprawe promowa i mielismy nawet wrazenie, ze niektórzy celnicy pamiętaja nas sprzed dwóch niemal miesięcy, kiedy to z Algeciras płynęliśmy do Ceuty na podboj Afryki…
Początkowo planowaliśmy nocleg w hiszpańskim Algeciras i przejazd do Malagi nastepnego dnia, ale w związku z tym, ze dotarcie tu, okraszone doza niezbędnych formalności, zajęło niemal caly dzien, postanowiliśmy złapać autobus do Torremolinhos, nadmorskiej miejscowości, położonej jakies 15 min jazdy rowerem od lotniska Malaga. I była to dobra decyzja.
To niewielkie hiszpańskie miasteczko wypoczynkowe, skapane w milionach świateł, udekorowane mnóstwem barwnych figur o motywach bożonarodzeniowych, emanowalo karnawałowym nastrojem i zachęcało do wędrówek, na jakie my już nie mielismy sil :(
Pokrzepieni smakiem pysznej chińszczyzny i odpoczynkiem w tanim, ale schludnym hostelu pogrążyliśmy się w zasłużony sen o, jak zwykle, wielowatkowym przebiegu w przypadku każdego z nas.
To już jest jednak inna historia, która na samo wspomnienie wprawia nas w iscie przedszkolny ubaw :). Uchylimy jednak rabka tajemnicy i przywolamy jedna z sytuacji, jaka miala miejsce w gorach, kiedy to zasypialiśmy w naszym kochanym marabucie, solidnie umeczeni po wielu dniach rowerowania,a wczesniej rozprawialiśmy o naturalnych niebezpieczeństwach Maroka, czyli o wezach, skorpionach i innych złowrogich stworach.. Po paru godzinach snu ja, Kaska, budze się z przerażeniem ściskającym mi gardlo i paraliżującym jakikolwiek ruch i jedyne, co jestem w stanie zrobic, to wydusic z siebie piskliwe: „Kochanie, wezyk w namiocie!!” - do mojego Wisni, śpiącego obok.. Ten, wybudzony z pysznego snu i rownie przerażony w pierwszej chwili, jak zwykle pospieszyl mi na pomoc.. A co się okazalo? Owym „wężykiem” były skrawki materialu przymocowane do suwakow zamka namiotu w celu wygodnego otwierania. Tej nocy znalazly się nad moja glowa, a ja zobaczyłam w nich „wezyka” z otwarta paszcza..:)))
Nastepny dzien w Torremolinhos upłynął pod znakiem plazowania i wygrzewania się w słońcu, które grzalo tak urokliwie, ze mysl o odlocie odsunęliśmy na plan dalszy, czyli do godz. 17:00, kiedy to Lukasz dal haslo do odwrotu. Lot do Warszawy z liniami Norwegian przewidziany był na godz 19:45 - do tego czasu zabezpieczyliśmy rowery i zostaliśmy poddani nieco chaotycznej odprawie, trwającej stanowczo za długo. O 19:30 siedzielismy już w samolocie, a chwile potem zegnalismy Malage z lotu ptaka, Malage świetlistych kształtów i teczowych barw, przeglądających się w uśpionym lustrze morza.
Tak wyglądały ostatnie chwile naszej podrozy i nic nie zapowiadalo dodatkowych uniesien tej nocy.. A stalo się cos zupełnie nieoczekiwanego. Otoz nasi serdeczni przyjaciele z Warszawy (a właściwie ze Szczecina, przebywający w Warszawie czasowo) przygotowali nam szampańskie powitanie z wykorzystaniem własnoręcznie wykonanego transparentu p.t: „Witamy Wisnie!!!”. Czekaliśmy na odbior bagażu, gdy Wisnia nagle wybuchl smiechem i kazal mi spojrzec we wskazanym kierunku. Patrze wiec i widze, ze po drugiej stronie, na polskiej ziemi, ponad glowami licznie zgromadzonego ludu faluje transparent podtrzymywany przez postacie, których nie widac, gdyz zasalniala je matowa przestrzen szklanej sciany. Litery składające się na wyzej wymieniony napis mialy kolor soczyście wiśniowy, podobnie jak dwie dorodne wisnie, śmiejące się do nas figlarnie i ochoczo! Po prostu bomba! Transparent wzbudzil zachwyt nie tylko nasz, ale tez naszych hiszpańskich współpasażerów, próbujących rozszyfrowac napis oraz literujących slowa.
Lukasz i Kris - z całego serca dziękujemy!!! Jesteście Wielcy!!! .. chociaż transparent był Wiekszy :)
Po tym ‘wisniowym’ powitaniu złapaliśmy taxi, a taksówkarz zgodzil się zabrac nasze rowery na tyl swojego kombi (!) + wszystkie nasze bagaze oraz nasze 4 osoby. Temu Panu naleza się sowite podziękowania, gdyz nie udalo nam się zamówić taksowki bagażowej o tak poznej porze, a rowerami wracac nie mogliśmy, ponieważ w czasie transportu lancuch jednego z rowerow zostal zerwany..
Dalsza czesc wieczoru miala bardzo swojski charakter - zostaliśmy uraczeni chlebem i sola w staropolskim stylu, a w rewanżu nasi goscie poznali smak hiszpańskiej sherry oraz portugalskiego porto :)

Tak oto nastala codzienność. Solidnie podziębieni wracamy do warszawskiej rzeczywistości i .. nie uwierzycie.. rozprawiamy już o nastepnej wyprawie J Ale o tym nie teraz. Nastal czas na konsolidacje wrażeń i czerpanie satysfakcji z tego, co przeżyliśmy, czego dokonaliśmy.
Nastal czas na podziękowania naszym niestrudzonym blogowym komentatorom oraz wszystkim tym, którzy wspierali nas dobra mysla.
Katarzyna: Z całego serca dziekuje moim Rodzicom za wsparcie, zrozumienie i gotowość pomocy w każdej sytuacji. Mam nadzieje, ze ta wyprawa była dla Was ciekawym przezyciem, a nasze przygody nie przysporzyly zbyt wielu trosk..:) (chociaż pewne źródło podaje, ze Mama czula się momentami jak na planie mrożącego krew w zylach horroru:)).
Dziekuje mojemu Bratu Darkowi za stala obecność i swietne komentarze, które podtrzymywaly mnie na duchu za każdym razem, gdy pojawial się nowy wpis! Bracie, dzieki Ci za to wszystko i widze, ze z biegiem lat nie zatraciles swych humanistycznych zdolności oraz plastycznego stylu! Może znow zaczniesz rysowac? :)
Gocha, Dycha i Krycha - czyli moja Bratowa oraz Bratankowie - wielokrotnie sobie wyobrażałam, ze jesteście tu z nami i gaworzymy bez konca. Szczególnie mi brakowalo chłopaków, którzy by nam pewnie pokazali, jak się rowerem szczyty zdobywa, bo to przeciez sportowa kadra :)
Kongo - ciebie, psiaku, to by żadna rowerowa przyczepka nie udźwignęła, ale jestes najfajniejszym psem, który w dodatku nie gardzi suchym chlebem majac pod dostatkiem wszelkie smakołyki :)
Lou, czyli Ania, moja przyjaciolka ze Szczecina, z która niejedno mamy za soba.. - strasznie się ciesze, ze byłaś z nami i dziekuje Ci za piekne komentarze i zyczenia - jak zawsze niezwykle refleksyjne! Pozdrawiamy serdecznie Twojego Roberta!
Francois, czyli mój serdeczny znajomy z Warszawy - długo zastanawiałam się, dlaczego nic nie piszesz, ale w koncu wpadłeś :) Wielkie dzieki!

Serdeczne podziękowania za blogowe wsparcie kieruje również do Rodziny Łukasza. Ciesze się, ze nasze przedsięwzięcie dostarczylo Wam tylu nieoczekiwanych i pozytywnych wrażeń. Mysle, ze również czegos o nas samych - często nieuchwytnych.

Specjalne podziękowania przekazujemy naszym sponsorom, którzy udzielili korzystnych rabatow na swoje artykuly i wykazali się rzetelnością w ich terminowym dostarczeniu (a terminy były bardzo napiete :)).
Sponsorom medialnym dziękujemy za propagowanie naszej wyprawy na portalach internetowych oraz błyskawiczne pozytywne odpowiedzi na zapytanie o sponsoring!

Kochani, kolejna relacja będzie zawierala podsumowanie naszych wrażeń na temat Maroka - czego nam brakowalo, co się podobalo itp. (zdania podzielone ) oraz ocene sprzętu, który stanowil nasz podróżny ekwipunek.
Dzis zegnamy się już z Wami i pozdrawiamy!


środa, stycznia 03, 2007

W objeciach Atlasow

Witajcie w Nowym Roku 2007!

Nasza rowerowa podkowa pordzewiala ze szczescia, opony posiwialy podrozniczym pylem, a My – nieco juz zmeczeni i zamysleni nad czasem minionym na rowerowej wloczedze – nieuchronnie wypatrujemy konca tej naszej magicznej podrozy..
Zanim to jednak nastapi, dzielimy sie z Wami nowa relacja z ostatnich paru tygodni..

Mrozace krew w zylach gorskie przeprawy mialy swoj final w postaci zasluzonego, dwu-dniowego wypoczynku nad morzem, na kempingu w Aglou, ktora to miejscowosc obdarzyla nas spokojem, swiezoscia morskiej bryzy oraz sasiedztwem Troglodytow, zamieszkujacych cudaczna rybacka wioske w skalach, ktorej nieprawdopodobna bliskosc morza ksztaltuje zarowno charakter zabudowy, jak tez jej mieszkancow – zzytych z nieco zlowroga melodia fal i zdajacymi sie trwac nieskonczenie polowami ryb, krabow i innych morskich przysmakow.
Miejscowosc Aglou opuscilismy rozleniwieni, ale tez wzmocnieni sloncem i gotowi do dalszych podbojow marokanskich “cudow swiata”. Za cel obralismy poznanie Antyatlasu – pasma gorskiego “przegladajacego” sie w obliczu Atlasu Wysokiego i jednoczesnie stanowiacego ostatnie wrota ku polozonej na poludniu, niedostepnej Algierii.
Z Tiznitu ruszylismy niezwykle malownicza trasa widokowa do miejscowosci Tafraoute. W praktyce oznaczalo to dwa dni calodziennych podjazdow, a wysilek wynagrodzily nam cudowne widoki na Antyatlas, skapany w sloncu i teczowych pastelach tak wyszukanych, ze nawet najcudniejsze motyle moglyby pozazdroscic gorom takiej roznorodnosci..

Symfonie barw i plastycznosc form obu Atlasow o tej porze roku najlepiej podziwiac wczesnym rankiem, gdy pierwsze promienie slonca miekko klada sie na zboczach, a widoki sa najbardziej przejrzyste, lub po poludniu, gdy kolory sa najbardziej “dojrzale”, pelne, a z aksamitnej faktury stokow wylaniaja sie popisowe ksztalty i barwy; korowod swiatel i cieni wygasa wraz z zachodzacym sloncem, a caly pejzaz tonie w purpurze.. fiolecie.. granacie.. po to by za chwile calkowicie zastygnac pod rozgwiezdzonym dachem nieba..
Nie trudno zauwazyc, ze pokochalismy te gory – ich form nie da sie zapomniec, a charakteru calkowicie zdefiniowac... Czlowiek staje sie swiadkiem pierwotnego piekna i, podporzadkowany mu, elementem mozaikowej wyobrazni Natury, czesto nieuchwytnej, kaprysnej, lecz ta proba percepcji zawsze owocuje doznaniem spelnienia pasji, rowniez pierwotnej w kazdym z nas – pasji, ktorej przejawem jest Wzruszenie ukryte gleboko w teczowce oka..

Tafraoute, polozone miedzy brunatnymi, dziwacznie powykrecanymi skalami, stalo sie dobra okazja do krotkiego odpoczynku i.. zrobienia dodatkowej trasy w okolicznych gorach. Warto bylo chocby ze wzgledu na przebieg szlaku posrod bujnych gajow oliwnych i daktylowych, ktore przemierzalo sie ocienionymi korytarzami. Wyjatkowosc doznan podkreslaly zapach kokosu unoszacy sie co jakis czas w powietrzu oraz niezwykle kamienista piste w dalszym przebiegu trasy..:)

Z Tafraoute skierowalismy sie w kierunku Ighermu (1974 m n.p.m). Ten odcinek byl rownie malowniczy jak poprzedni i warto podkreslic, ze cala ta trasa w Antyatlasie oferuje idealne warunki do rowerowego eksplorowania gorskich okolic i jest tym samym niepowtarzalnie i niezapomnianie MALOWNICZA! Swietna, asfaltowa droga meandruje szerokimi zakosami posrod gor, faluje niczym wielbladzi garb po rozleglych plaskowyzach, to znow wznosi sie i opada na czolach pasterskich wiosek.. Spokoju zjazdow i trudu podjazdow nie zmaci zadna marokanska ciezarowka(!), co jest niezwykle biorac pod uwage, ze to trasa do Ighermu, gdzie znajduje sie kopalnia. Najwyzej polozona miejscowosc na trasie to Ait Abdallah – 2092 m n.p.m. Tu nocowalismy dzieki uprzejmosci pewnego urzednika w samym sercu wioski rozbijac namiot miedzy poczta, szkola, a jakims urzedem, gdyz nie ma tu zadnej bazy noclegowej (!).

Z Ighermu kontynuujemy malownicza wedrowke i przemierzamy 102 km asfaltowej drogi do Taliouine. Trafiamy tu akurat w okresie przedswiatecznym, wtedy gdy mysleliscie o nas cieplo i pisaliscie piekne i krzepiace zyczenia, za ktore z calego serca DZIEKUJEMY!
Nas rowniez dopadla lekka przedswiateczna goraczka, gdyz chciezlismy; by bylo choc troche tradycyjnie...:) Lukasz pewnie sie na to smieje, bo ja chcialam zrobic 12 potraw , ale okazalo sie to niemozliwe z kilku powodow: dysponujemy jednopalnikowa, benzynowa kuchenka Colemana oraz zestawem garnkow aluminiowych w ilosci 3 sztuki + przykrywka + 1 pojemnik plastikowy + 2 kubki. To nawet duzo, ale ugotowanie obiadu skladajacego sie ze smazonego miesa, makaronu lub ziemniakow oraz surowki zajmuje jakies 2,3 godz. Czesto gotowalismy takie rzeczy dlatego na Wigilie mialo byc bardziej wyszukanie. Niestety nie wyszukalismy zbyt wiel skladnikow, z ktorych mozna ugotowac tradycyjna Wigilie, bo po prostu to niemozliwe. W Taliouine nie bylo grzybow, kapusty kiszonej, ryby itd. Zrobilismy wiec SALATKE skladajaca sie z pieczonego kurczaka, gotowanezj marchwii, kalafiora, kukurydzy, ryzu, daktyli, orzechow wloskich, migdalow, rodzynkow, mandarynek, majonezu, a Wieczor Wigiliny spedzilismy w restauracji naszej Auberge Souktana, na terenie ktorej zajelismy dla siebie bungalow.

Z Taliouine skierowalismy sie na ponowny podboj Atlasu Wysokiego. Przed nami ostatni odcinek trasy – jak sie okazalo nie bylo tak strasznie jak sie spodziewalismy. Route Tizi-n-Test to zapewne rowerowy punkt programu wszystkich wypraw – my wzmocnilismy doznania na tej trasie. Po zdobyciu przeleczy Tizi-n-Test i noclegu na wysokosci 2100 m n.p.m ruszylismy dalej w gore gorska pista (bez bagazy) i po pewnym czasie stanelismy na szczycie, z ktorego rozciagala sie panorama na caaaala okolice, w tym na Toubkal, najwyzszy Jbel w Maroku. Wrazenia niesamowite, widoki zapierajace dech w piersiach!

Tak oto zdalismy sobie sprawe z faktu, ze powoli zblizamy sie do Marakeszu i, tym samym, do kresu naszej rowerowej wedrowki. Pozostaly czas postanowilismy wykorzystac w gorach totez z Asni, lezacego na skrzyzowaniu do Marakeszu, skrecilismy ponownie w inna strone czyli do Imlilu, gorskiej i bardzo turystycznej miejscowosci bedacej baza wypadowa wycieczek po Atlasie Wysokim, oraz miejcem noclegowym tych, udajacych sie na Toubkal.
Dla nas Imlil stal sie okazja do przedsiewziecia swietnej trasy rowerowej do Tacheddirtu; gorskiej wioski lezacej u stop przeleczy Tacheddirt (3000 m n.p.m). Jednodniowa wyprawa znow dostarczyla niezapomnianych widokow, a gory pokazaly tym razem bardziej nam znane “tatrzanskie” oblicze. Droga piela sie w gore wzdluz osniezonych szczytow, gorujacyh nad Imlilem, a potem prowadzila wewnetrznym korytem rozleglego plaskowyzu, gdzie poludniowe osniezone stoki kontrastowaly niezwykle z polnocnymi, pozbawionymi sniegu, o cieplej miodowo-cynamonowej barwie.

Pochlonieci gorskimi przeprawami zdawalismy sie nie myslec o nadchodzacym Sylwestrze. Poczatkowo chcielismy wybrac sie do schroniska pod Toubkalem i tam spedzic Noc Sylwestrowa, ale ostatecznie przejmujace zimno i niewystarczajaco dobry ekwipunek do gorskich wedrowek w warunkach sniegow i mrozow odwiodly nas od tego planu i wreszcie udalismy sie w strone Marakeszu. Ostatnim przystankiem przed tym slynnym miastem byl Moulay Brahim, gdzie Lukasz wybral sie w pozegnalna wedrowke z gorami Maroka na plaskowyz Kik, skad rozciaga sie jedna z ladniejszych panoram na Jbel Toubkal i okolice.
Do Marakeszu dotarlismy w Sylwestra i wrecz porazila nas ilosc turystow! Mialo sie wrazenie, ze jest ich wiecej niz samych mieszkancow. Wiekszosc przybszy gromadzi sie na najwazniejszym placu w miescie – Dzemaa el Fna i my rowniez chlonelismy atmosfere miasta wlasnie tam. Trudno jednak pokusic sie o opinie, ze jest to najbardziej romantyczne i niezwykle miasto Maroka. Niestety w pierwszej linii wyczuwa sie jego turystyczno-komercyjny charakter i nic tu juz nie jest tajemnicze ani niezwykle. Pokazy wezy, muzykanci i akrobaci, ktorych widzielismy, nie zasluguja nawet na jedno zdjecie – duzo w tym kiczu niedbalstwa i zlej rutyny. Byc moze bylismy w Marakeszu zbyt krotko, by wyrobic sobie inne zdanie..
A jesli chodzi o samego Sylwestra, trafilismy niezle, bo do hotelu na lokalna impreze z muzyka na zywo, regionalnymi tancami i winem, ktorego to smaku nie zaznalismy od czasow wloczegi po Portugalii 

A dzis piszemy z Asili, nadmorskiej, spokojnej miejscowosci, do ktorej dotarlismy nocnym pociagiem, by wreszcie solidnie odpoczac. Ponadto blisko stad do Tangeru, a stamtad przeprawiamy sie wkrotce do Hiszpanii, by ostatecznie wrocic do domu 06.01..
I o tym napiszemy nastepnym razem, juz z Warszawy. Wtedy tez odpowiemy na Wasze pytania i napiszemy podsumowanie.

Pozdrawiamy i zyczymy Wam Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku! A mojej Mamie z okazji dzisiejszych imienin zycze cudownych, slonecznych chwil na kazdy nadchodzacy dzien i mnostwo zdrowia! Kocham Cie, Mamo, i caluje goraco! Kasia. Do zyczen dolacza sie Lukasz.


czwartek, grudnia 14, 2006

Offroad

Witajcie :) To znowu my - Wasi rowerowi podroznicy. Ostatnio zamilklismy na czas jakis - ale powod ku temu calkiem prosty - zjechalismy w prawdziwe, dzikie gory, z dala od ludzkich siedlisk, poza zasieg sieci, poza zasieg drog asfaltowych... i nieco poza granice zdrowego rozsadku ;)

Cala przygoda zaczyna sie w okolicach wawozow Todra i Dades. Decydujemy sie na zjazd z glownej (i nudnej) drogi laczacej Erfud z "wrotami poludnia", czyli miejscowoscia Ouarzazate i przepieknym i momentami niesamowicie waskim wawozem Todra przebijamy sie w kierunku serca Atlasu, gdzie drogi asfaltowe zamieniaja sie w kamieniste "pisty", a gladkie twarze marokanczykow rejonu sahary zamieniaja sie w srogie geby gorskich berberow :) Na szczycie wawozu Todra plan dalszych dzialan wydaje sie prosty i oczywisty - przejezdzamy pasmo dzielace nas od Dades'u na skroty - niewinna 45 kilometrowa pista, prowadzaca na przelecz 2800m - zaciskamy mocno zeby i zrobimy to w jeden dzien ;) Po kilku wlasciwie metrach jazdy zaczynamy rozumiec, ze "do nauki" wybralismy sobie jedna z najtrudniejszych pist w Atlasie : na stromych podjazdach bloki skalne z ostrymi krawedziami gotowe sa rozszarpac nasze opony, dla odmiany tepe gruzowisko drobniejszych skal, uniemozliwiajace utrzymanie sie na rowerze - w to wszystko wmieszany drobny zwir, dajacy odpowiedni poslizg ;) - jazda z bagazami w takich warunkach, w nieustannych podskokach i upadkach - tego nam wyraznie brakowalo ;).. czego sie nie robi dla pieknych widokow i przygody :) po 25km wspinaczce jestesmy na szczycie przeleczy i na szczycie naszych mozliwosci fizycznych, konczy nam sie woda, zagladamy do pustych butelek ;).. i takowoz konczy sie dzien caly.. perspektywa spedzenia nocy zima na 2800m z jednej strony wzbudza w nas lek, a z drugiej - napawa jakims takim diabelskim optymizmem ;) Przed snem jeszcze dobrze sie najemy (makaron z czosnkiem, czyli "Kochanie, nic wiecej nie znalazlem w sakwie zywieniowej" ;) i srrruu w spiworki.. Zimno bylo zgodnie z oczekiwaniami, ale dzieki porannemu sloncu szybko przeszlismy ze stanu hibernacji w stan oczekiwania na dalsze przygody :) A one tuz za rogiem - zamiast szybkiego 20km zjazdu z przeleczy co mamy ? Mamy wyschniete koryto rzeczne, przez ktore 3 tygodnie temu przelalo sie "troche" za duzo wody i porwalo nasza nedzna "piste" na strzepy.. jedziemy wiec, a wlasciwie podskakujemy na kompletnym juz gruzowisku, ogolny wstrzas wnetrznosci naszych murowany - nie dajemy rady - zsiadamy z rumakow i ostatnie 10km prowadzimy je mozolnie przez istny tor przeszkod, wyczerpani do cna.. do dna :) Wreszcie docieramy do pierwszej wioski w wawozie Dades, skad asfaltem resztka sil przedzieramy sie do najblizszej oberzy. Tam wcinamy podwojne porcje czegokolwiek i w ramach odpoczynku wymieniamy spostrzezenia na temat maroka z pewnym portugalczykiem - autorem przewodnika po maroku :)

Potem bylo troche luzniej - zjechalismy malowniczym i bajkowym Dades z powrotem do glownej drogi i zmierzamy na zachod, majac Atlas Wysoki w prawym oku i Jbel Sarhro w lewym - docieramy do Ouarzazate. Zaczyna nam brakowac przygod, ale jednoczesnie smak ostatniej pisty wciaz mamy w ustach - robimy wiec skok w bok w kierunku kolejnych oaz poludnia i po calym dniu pedalowania po niesamowitych zakretach wiodacych na przelecz Tizi-n-Tinififft zjezdzamy do jakze cieplego i leniwego Agdz. Nocleg w berberskich lepiankach z tradycyjnego "pise" - to jest to :) Dalej zostawiamy pustynne klimaty i ruszamy z powrotem na zachod w kierunku Tazenakht. Droga oprocz tego, ze malownicza, jest wietrzna i trudna - w polowie padamy i konczy sie dzien.. A dnia nastepnego, ze zmeczenia juz chyba, ponownie odbiera nam rozum - postanawiamy odkurzyc niedawne plany "sprzed pierwszej pisty" i zostawic prosta szose do Taliouine na rzecz objazdu na polnoc od Jbel Siroua - po drodze 3 przelecze, dwie na 2500m, 85km pisty - ale zasiegamy jezyka i wiemy, ze ta ponoc ma byc lepszej jakosci.. sprawdzimy, sprawdzimy.. :)

Rzeczywiscie - ogolna jakosc drogi gruntowej okazuje sie duzo lepsza - tylko fragmenty przypominaja koszmar Todra-Dades. Widoki cudne, ale trasa dluga i wymagajaca - nocujemy u stop przeleczy. Rano ja (Lukasz) czuje sie nienajlepiej - albo zmarzl chlop w nocy albo zjadl cos nie tak, albo choroba wysokosciowa lub inne dziadostwo - w kazdym razie wyraznie wskaznik energii wedruje w dol a przed nami kawal drogi - cos jest nie tak - goraczka lapie za co sie da, bol w kosciach itd.. ale jedziemy - Kaska pomaga dobrym slowem - czasem czynem nawet prowadzac moj rower po skalach (!!). Pod koniec dnia wreszcie docieramy do wioski - aspiryna, spiwor, 1001 kocy i nastepnego ranka chlop prawie jak nowy.. gotowi do drogi.. zaprzegac wiec konie i szykowac sanie.. tak tak - dosc podejrzanie wygladajace popoludniowe chmurki okazaly sie byc tymi z rodzaju 'sniegowych' i cala okolica w ciagu jednej nocy zapadla w gleboki sen zimowy :) Zjazd z gorki, z wioski lezacej na 2000m, z bagazami i z oponami semi-slick - to juz troche za wiele - szczesliwie lapiemy jedna z niewielu kursujacych w taka pogode "taksowek bagazowych".. uff.. my to mamy szczescie - ale tylko do pierwszego zakretu przed malym wzniesieniem - marokanscy kierowcy nie uznaja lancuchow na kola a drogowcy zas nie maja w swych pudelkach klockow w ksztalcie "band bezpieczenstwa" - jest wiec wesolo i z przygodami - pchamy bryke razem ze wspolpasazerami... nic z tego - ale kierowcy marokanscy za to maja duzo honoru - i w takiej sytuacji postanawiaja porzucic nieprzejezdny asfalt na rzecz pisty (tak tak - w takich sniegowych warunkach) i po godzinie mrozacej krew w zylach jazdy docieramy do miasteczka Aoulouz, gdzie nie ma juz sniegu, jest asfalt i cieple spanie.. :) szkoda tylko tego zjazdu, ze "nie rowerem" byl... :(

Pogoda i lekkie wyczerpanie dyktuja zmiane planow - zostawiamy Antyatlas na pozniej i wprost przez Tarudant ruszamy na zachod, nad ocean - wypoczac troche, lezec na plazy i lowic ryby ;). Ale nie jest latwo - wiatr caly czas przeciwko nam - zolwim tempem docieramy do rolniczego i dosc monotonnego rejonu u stop Antyatlasu, gdzie z kolei Kasia zaczyna odczuwac dolegliwosci podobne do tych, ktore nekaly mnie w Atlasie - lapiemy stopa do Tiznit - i tak oto jestesmy dzis juz tylko 20km od zasluzonego wypoczynku.. Kasia ma sie juz dobrze i jutro spokojnym tempem wkraczamy nad ocean :)

Tyle w skrocie u nas.. po drodze oczywiscie mnostwo nieopisanych widokow, napotkanych ludzi i machniec pedalami ;)

Na koniec przekazuje najlepsze i najgoretsze zyczenia imieninowo-urodzinowe od Kasi dla Darka, do ktorych sie oczywiscie dolaczam :) I dziekuje rowniez za te, ktore splynely do mnie z okazji moich urodzin (to byl ten dzien w sniegu :)

Dziekujemy rowniez ponownie naszym nieustajacym komentatorom bloggerowym za ich aktywnosc i jednoczesnie prosimy o zaprzestanie nazywania naszego przedsiewziecia "wycieczka" - wycieczka to moze byc np. szkolna do wieliczki albo last minute do grecji. Tutaj zas mamy do czynienia z wyprawa lub tez podroza. Prosimy trzymac sie powyzszych norm i form :)

POZDRAWIAMY !!!

Kasia (zdalnie z lozka) + Lukasz.


wtorek, listopada 28, 2006

Chrzest Poludnia

Witamy z pustynnych zaswiatow!


Na wstepie ja, Kasia, dziekuje mojej Rodzince za zyczenia imieninowo-urodzinowe, ktore wlasnie ze wzruszeniem przeczytalam I pomyslalam sobie, ze chcialabym Was, Kochani Mamo, Tato, Gosku, Darku, Dycha, Krycha I Kongo wysciskac ile sil w mych podrozniczych ramionach! Rowniez Was kocham I dziekuje!


O ile pamiec nie myli, po raz ostatni pisalismy z Fezu, ktory pozostal juz tylko barwnym wspomnieniem, przycmionym przez mnostwo nowych wrazen i przygod w drodze na pustynie.. Nieco zmeczeni gwarem tego urokliwego miasta i gosdcinnoscia jego mieszkancow udalismy sie dalej na poludnie i wkrotce zaznalismy krajobrazow tak bajecznych, ze nawet najdluzsze podjazdy nie byly w stanie zaklocic atmosfery radosci i entuzjazmu, jakie towarzysza nam przez caly tren kilejny etap rowerowych zmagan.

W drodze na Sahare przemierzylismy czesc pasm Atlasu Sredniego, Atlasu Wysokiego, poznalismy wlasna malosc w obliczu niezmierzonych rownin piaszczystej hamady, czyli nieurodzajnej kamienistej pustyni porosnietej co najwyzej karlowata roslinnoscia, zaraz potem Grand Kanion otworzyl przed nami swe wrota – rozlegle, zionace ochra wawozy chlonely nasza ciekawosc i zachwyt jezorami dolin wijacych sie to w gore, to w dol u naszych kol, a my oddani tej lakomej krainie, wsluchani w wyplowiale serce piasczystych pustkowi podazalismy dalej ich szlakiem po to, by za chwile znalezc sie w zyznych Wawozach rzeki Ziz, gdzie gaje palmowe poja cieniem utrudzonych wedrowcow, a miesiste I slodkie daktyle rozbudzaja apetyt wyobrazni, wciaz niezaspokojonej! Nie moglismy uwierzyc, ze na przestrzeni ponad 300 km zaznalismy kalejdoskopowej roznorodnosci krajobrazow Maroka – co pare kilometrow wydobywalismy z siebie okrzyki fascynacji i calkowitego zaskoczenia, ze jest tu wlasnie tak pieknie!

Na trasie od Sefrou do Zeidy, ciagnacej sie okolo 200 km, mieliesmy tylko jedna mozliwosc na aprowizacje i bylo to miasteczko Boulemane. Ponadto nic – pojedyncze osady rozrzucone na horyzoncie oferowaly co najwyzej mozliwosc spotkania z gromadka dzieciakow spragnionych zyciowej slodyczy lub berberskich kobiet koczujacych na skrajach drogi w nadziei na jakis datek..

Te ksiezycowa samotnie opuszczamy w Zeidzie skad kierujemy sie do Mideltu, korzystamy z goscinnosci Berberow w oazie w poblizu Kerrando, gdzie zazywamy kapieli w fantasstycznych goracych zrodlach, odwiedzamy kolejna berberska rodzine, najadamy do syta berberskim sniadaniem, a potem wpadamy w oko Source bleue de Meski – rowniez oazy, ale o bardziej komercyjnym charakterze, a dnia nastepnego stoimy u dawnych bram pustyni – w Erfudzie, skad juz tylko jeden dzien dzieli nas od piaskow Sahary..


Dotarcie na Sahare nie bylo latwe, jak sie poczatkowo spodziewalismy biorac pod uwage plaskie uksztaltowanie terenu. Na odcinku od Meski do Merzougi przeszlismy istny Chrzest Poludnia w postaci wiatru tak silnego, ze klac sie chcialo po szewsku,ale piach w ustach, nozdrzach i oczach przeganial te mysli zlowrogie na plan dalszy i jhedno w koncu kolatalo sie nam gdzies miedzy cedbulkami wlosow a paluszkami u stop – PRZEC do przodu I wytrwac, nie poddawac sie tej materii wietrznej, nieprzyjaznej, ktora, jak okiem siegnac, na niekonczacych sie wlosciach rozpanoszona i udomowiona na Poludniu byc moze na zawsze!

Momentami bylismy w stanie wydobyc z naszych rumakow 7 km/h,sytuacja wydawala sie beznadziejna, rozpatrywalismy mozliwosc noclegu gdzies po drodze., ale ostatecznie zdecu\ydowalismy sie podjac wyzwanie do konca i skonac, jesli trzeba, twarza na pustyni)

26.11 dotarlismy do Auberge Les Hommes Blue polozonej u stop najwyzszych wydm Sahary w tej czesci Afryki. Wszystko tu nowe, egzotyczne, odpowiadajace wyobrazeniom I marzeniom o pustynnej oazie. Wrazenia z pobytu tam sa zbyt swieze, by z latwoscia ujac je w slowa. Dla mnie, Kaski, tym silniejsze, ze 27.11 obchodzilam urodziny na Saharze, a mowiac wiecej - na wedrowce po wydmach poustyni w wielbladzim zaprzegu, zakonczonej noclegiem w pustynnej oazie… Tak, tak – takie byly urodzinowe prezenty – zreszta na zdjeciach widac najlepiej. Cala ta wyprawa byla niesamowita i mysli rozczochrane nieco ostatnio kraza tylko wokol ostatnich paru dni – niesamowity jest spokoj pustyni, gdy wiatry ustepuja miejsca sennej piesni wydm, falujacej w kraglosciach jej ksztaltow niepojetych, niesamowita jest noc w objeciach gwiazd obnazonych nagle w magicznych konstelacjach, blask ksiezyca rozswietlajacy piasczysta kraine, muskajacy koniuszki aksamitnych szczytow i poliki nasze wgapione w te scenerie z wysoka – bo spacer w tych saharyjskich chmurach to sen na jawie, bajka na dobranoc i na dzien dobry i na wieki wiekow pieknie! Niesamowite sa wreszcie same wielblady, co to dzwigaly nas na swych grzbietach welnianych, pokreconych niczym rodzaj ludzki w swym pedzie do gwiazd! Kiedy zasypialismy, wielblady byly blisko, dawaly znac o sobie mnostwem subtelnych dzwiekow, zabawnym gulganiem, lykaniem, pomrukiwaniem i trudno wlasciwie okreaslic slowami szereg tych nocnych wielbladzich szmerow. A nazajutrz, gdy wrocilismy do naszej auberge, cieszyly sie pelna piersia, pelnym gardlem, wyciem., bulgotaniem - jakby hymnem triumfalnym na czesc.. powrotu do domu! ) Bylo cudownie. Dzis rano wrocilismy z wyprawy na wielbladach trwajacej dzien caly i noc cala, dosiedlismy naszych biecykletow I udalismy sie w droge powrotna do Erfudu /bez wiatru!!!/, skad dopiero mozliwa jest dalsza podroz.

Przed nami najpiekniejsze oazy Tafilaltu – droga R702 pprzeprawimy sie do glownej arterii Poludnia, Route des Kasbahs, ktora nastepnie poprowadzi nas przez Atlas Wysoki – spodziewamy sie wielu przeciwnosci losu w postaci wiatru, deszczu, sniegu, spiekoty itd.. Wszystkie zjawiska atmosferyczne mile widziane!

Na koniec... SERDECZNIE pozdrawiamy naszych blogowych KOMENTATOROW !!! :) Trzymamy za Was kciuki :)


niedziela, listopada 19, 2006

Pozdrowienia z Fezu !!

Tak tak.. dotarlismy wreszcie do Fezu - po drodze jak zwykle mnostwo przygod - zerknijcie na zdjecia :




O szczegolach nastepnym razem, gdy sil wiecej w nas bedzie :)

Nowe fotosy (!!)

Z powodow technicznych nowe fotki przedstawiamy w postaci galerii :

czwartek, listopada 16, 2006

WELCOME TO AFRICA, MY FRIEND!!!!

"...Carry me, Caravan
Take me away
Take me to Portugal
Take me to Spain!"

WELCOME TO AFRICA, MY FRIEND!!!!

Chefchaouen; Maroko

Zdaje sie, ze te ostatnie pare tygodni, okraszonych zla pogoda i krwiozeczym wysilkiem, przeminelo niepostrzezenie, a
my zaniemowilismy majac przed soba tylko jeden cel - jechac dalej pod wiatr, deszcz i inne "techniczne" przeciwnosci.
Dzis piszemy z odleglego Maroka i jedyna przeciwnoscia jest tutejsza klawiatura (french-style) ;)
Ale po kolei - pogoda w Portugalii pozwolila na kontynuowanie trasy, ale o roznych porach; Bezlitosne ulewy daly sie we znaki nie tylko nam,
ale przede wszystkim mieszkancom kraju - zalanych zostalo mnostwo pol uprawnych oraz mieszkan - takiej kleski nie pamietaja nawet najstarsi Portugalczycy.
Z Condeixy udalismy sie w dalsza droge; ocierajac sie o pasmo gor
Serra de Lousa; Kolejnym przystankiem byl Tomar, a potem Fatima; Nie obylo sie bez codziennej wymiany detek i deszczu - detkowych wpadek mielismy okolo
25 do tej pory.
Dalszy przebieg trasy :
- Benedita
- Obiodos /czarujace miasto, naszym zdaniem najpiekiejsze w calym kraju - oprocz Porto/
- Peniche - poczatek niezwykle przyjemnej trasy wzdluz wybrzeza
- Praia de Santa Cruz
- Ericeira
- Sintra - Serra Sintra - wspinamy sie! A jakze! Od tego nie bylo odpoczynku!
- Lizbona - odpoczywamy i zwiedzamy, stolica zaskakuje nas prostota i raczej skromnym obliczem.
- Costa da Caparica - cudowne tereny, samotne plaze, serdeczni ludzie, ktorzy staneli na naszej drodze, uzyczyli kompresora po naprawie kolejnej gumy,
przyjeli do swojego domu na nocleg nie chcac nic wzamian i .. naprowadzili na dobra droge przed wyruszeniem w dalsza trase.
- Praia de Gale - zeby sie tu dostac, pokonalismy ponad 90 km trasy, a ostatnie 5 km to przeprawa przez lesne wertepy i i knieje - jakby donikad... Oplacilo sie -
trafilismy na kemping w poblizu morza i plaze, do ktorej schodzi sie stromym zboczem po to, by za chwile zrzucic z siebie przepocone ubrania i co tchu skoczyc w
;orskie fale z radoscia dziecka tak, jak go natura stworzyla - nagusienkim i beztrosko szczeskliwym. Srebrzysty piasek, jedwabne fale, ksiezyc podroznik - wierny towarzysz naszych nocnych przepraw i TYLKO MY - jak okiem siegnac...
- Pousadas Velhas - caly kolejny odcinek trasy az po Sagres to cudowne pustkowia, slabo zaludnione, pozbawione komercyjnego charakteru, a wlasciwie 72.000 km2 obszarow ochrony scislej, szczegolnie zagrozonych susza ekosystemow drzew iglastych. Niezapomniana trasa, gdy wiatr niosl ze soba won kitu pszczelego, a slonce rozgrzewalo nasze wyzieble czlonki i wspomnienia o szyderczych niepogodach. I tak az po Sagres, gdzie w koncu stanelismy twarza w twarz z koncem ladu na poludniowo-zachodnim krancu Europy. Jak okiem siegnac ocean zlewajacy sie ze stepem pokrytym karlowata roslinnoscia... bezkres horyzontu.. Cudne slonce, szczesliwe motyle baraszkujace posrod drobnego kwiecia i my otuleni tym wszystkim, wzdychajacy co chwile, ze warto bylo, ze swiat taki piekny!!!
- Algarve - trzymamy sie wybrzeza by nadrobic stracony czas. Zbyt turystycznie by powiedziec, ze ten region ma w sobie 'to cos' . W zwiazku z tym prujemy ile sil w nogach i rekach pokonujac ostatni poludniowy odcinek w dwa dni!
- Armacao de Pera
- Cacela
- Monte Gordo

W Vila Real de Santo Antonio przeprawiamy sie do Hiszpanii promem, a stamtad, juz rowerami, do Huelvy, gdzie doslownie w ostatniej chwili lapiemy autobus do Sevilli.
Tam cumujemy na jeden dzien - miasto niewatpliwie piekne, ale nieszczesliwie dla nas cale rozkopane i pograzone w robotach drogowych! Coz, troche zniesmaczeni i rozdraznieni tym niecodziennym zgielkiem ruszamy w strone tajemniczego Poludnia - bierzemy autobus do Cadiz, by ominac malo atrakcyjna czesc Hiszpanii i zatrzymujemy sie na nocleg w wyjatkowym miescie.. Cadiz raczy nas flamenco na zywo i dzika wytrawna Sherry, a caly ten spektakl jest zupelnie nieoczekiwany i niepowtarzalny w naszej podrozy. Poznajemy klejna sympatyczna osobe - Niemca Thomasa, z ktorym przyjemnie i beztrosko gawedzimy w najbardziej niezwyklej knajpie na trasie - C/Margues de Cadiz!!
- Zahara de los Atunes - przed ta miejsciowoscia rozbijamy sie na dziko na terenie Military Area - jak sie okazalo nastepnego dnia, przy lepszej widocznosci.
Mamy jednak wrazenie, ze hiszpanscy zolnierze obeszliby sie z nami lagodnie w razie kontroli, gdyz mijaly nas dlugie konwoje, ciagnace zapewne do bazy wojskowej w Ceucie, a panowie wojskowi uroczo nam kibicowali i wymijali z daleka.

Welcome to AFRICA, my Friend !

Z Zahary pedzimy biczowani wiatrem do Algeciras, skad promem przeprawiamy sie do zupelnie innego swiata, ktory bajal w chmurach, miedzy gorami juz od jakiegos czasu. Wspinajac sie po hiszpanskichs gorkach miedzy Barbate a Tarifa zadawalismy sobie pytanie o te tajemnicze pasmo gor, przykryte koldra mgly - hen daleko, daleko. Tak - to Afryka - opasana gorami Rif, spowita gestym kolnierzem pylu, ktory wydawal sie byc mgla w upalny dzien!
Odtad wszystko juz bedzie inne..
W hiszpanskiej jeszcze Ceucie przekraczanmy granice po solidnym noclegu w milym pensjonacie w miescie. I tu warto napisac o niezwyklej atmosferze panujacej w strefie przygranicznej. Po przejechaniu zaledwie kilku kilometrow w spokojnej Ceucie stalismy sie swiadkami magicznego kontrastu socjalno-ekonomiczo-cywilizacyjnego - im blizej granicy, tym wiecej Marokanczykow objuczonyvch ogromnymi tobolami, zawierajacymi zapewne towary z lepszego swiata, Arabow i Berberow prowadzacych osly zaprzegniete w caly ludzki dobytek, gnanych ku sloncu i ich oslej, bezwzglednej codzienosci. Tlum ludzi przewijajacy sie na pograniczu dwoch skrajnych rzeczywistosci - hardy, zawziety, spijajacy z ust Zachodu to, co wreszcie stalo sie osiagalne, co daje poczucie przynaleznosci do lepszego swiata, wydzierajacy kazdy kes dobrobytu po promocyjnych cenach, mierzacy w nas szyderczym spojrzeniem oczu czarnych jak diabelskie kuznie, nieufny i niesympatyczny, rozlewajacy sie po ulicy spieczonej poludniowym sloncem, raczkujacy na zboczu przygranicznej gory, pochylony w rytm jednostajnego marszu i zyciowej spiekoty, ktorej nie zna konca... W powietrzu niemilosierny odor spalin wymieszany ze swadem psujacyc sie ryb, uryny i biedy - dostojnej w swych rozmiarach - przesyca nasze zmysly i, na moment, budzi lek przed tym zyciem i uwiklaniem w jakze oddalone od znanych nam formy egzystencji.
Po wypelnieniu odpowiednich formularzy zostajemy wpuszczeni na teren Maroka i, po paru kilometrach jazdy, zatrzymuemy sie na pierwsza afrykanska kawe i mietowa herbate. Dobrze nam. W aptece kupujemy sole nawadiajace, ktore mowiaca po francusku farmaceutka sprowadza specjalnie dla nas w ciagu godziny.
Na nocleg zazrymujemy sie w Tetouanie - ja, Kaska, odczuwam duze napiecie w zwiaku z tym nowym krajem i zmeczenie zarazem wywolane jazda, wiatrem, sloncem, Nowoscia przez wielkie N itd.. Lukasz trzyma sie swietnie, ma zelazne nerwy i zelazne zdrowie i generalnie asymiluje sie w oka mgnieniu.
Ze mna troche gorzej - drazni mnie zachowanie Marokanskich mezczyzn gapiacych sie na mnie i wciaz cos komentujacych na widok europejskiej kobiety blond.. Zobaczymy jak to bedzie dalej - Lukasz jest dobrej mysli i mowi do mnie "Przyzwyczaisz sie, Kochanie".

-Tetouan - to nasz poligon doswiadczalny, Maroko w pigulce, krotka lekcja nowych obyczajow, marokanski savoir vivre. Zaznalismy tu wiele z tego, czego turysta z Europy zaznac by nie chcial.
Po wjezdzie do miasta, a wlasciwie podjezdzie, zostalismy zaczepieni przez pewnego mezczyzne, ktory zaoferowal sie wskazac droge do hotelu - za darmo, przekonujac nas, ze jest przewodnikiem miejskim. Po meczacej jezdzie, w sytuacji dziejacej sie tak szybko nawet nie przyszlo nam do glowy posadzac go o zle zamiary. Wydawal sie kompetentny i tak tez sie zachowywal. Zaprowadzil nas do hotelu i otrzymal za to wszystko zaplate ktora okazala sie byc na tyle atrakcyjna, ze ow mezczyzna zaofeowal sie przyjsc ponownie za godzine i pokazac nam miejska medyne.. I tu wlasciwie zaczely sie problemy. W medynie nasz przewodnik zaprowadzil nas do sklepu z dywanami, gdzie wlasciciel zrobil prezentacje swoich towarow czestujac nas przy tym herbata.. Gdy nie dalismy sie namowic na kupno zadnego z nich, nieco poirytowany zwrocil nam uwage bysmy uwazali na ludzi oferujacych nam swoje uslugi... Po opuszczeniu medyny nasz przewodnik zazadal zaplaty za herbate, ktora wypilismy w czasie prezentacji i odszedl zly i rozczarowany, gdy jej nie otrzymal. Krotko po powrocie do hotelu zapukal do nas wlasciciel pensjonatu i oswiadczyl zmartwiony, ze nasz przewodnik przyszedl i domaga sie zaplaty... Po bardzo nieprzyjemnej rozmowie zalagodzilismy konflikt zbywajac intruza jalmuzna - dla swieteg spokoju.. I tak noc pierwsza minela w tym tajemniczym kraju...
Po tym zdarzeniu mamy uszy i oczy szeroko otwartem jestesmy bezwzglednie asertywni i - niestety - bardzo zdystansowani do Marokanczykow, ktorzy znaja swe wady i przywary i szczerze za nie zaluja..
- Chefchaouen - to dzien drugi tutaj i stad piszemy tego szybkiego bloga. Miasto tak odmienne od poprzedniego, ze przecieramy oczy ze zdumienia i buzie mamy szeroko otwarte.. By tutaj sie znalezc pokonalismy czesc pasma gor Rif pnac sie sukcesywnie w gore, choc nie tak stromo jak to byc moglo "na zachete". To cudne miasteczko, mieniace sie wszystkimi odcienami blekitu, barwne i radosne, ukryte jest posrod gor i by ocenic jego rozmiary, trzeba udac sie na wedrowke w pobliskie szczyty, skad dopiero staje sie to mozliwe. Ludzie tu zyja lepiej, a wplywy z turystyki sa tak wysokie w skali calego kraju, ze trudno to sobie uzmyslowic. Nikt tu sie nam nie narzucam strategie sprzedazy sa inne niz w Tetouan, a ludzie zyczliwi i skorzy do normalnej rozmowy. Jedyne, co moze meczyc to ciagle wypytywanie nas o to, skad jestesmy. Dzieje sie to niemal na kazdym kroku i by od tego odpoczac udalismy sie dzis na wedrowk w gory, gdzie spokoj, paserze pasacy kozice, piekne Berberskie kobiety przeprawiajace sie szlakami ze swymi oslami i prezroznymi towarami oraz .. widoki tak piekne, ze dusza spiewa!!!
Jestesmy w Chefchaouen drugi dzien - jutro udajemy sie w dalsza droge - na Poludnie. W planach mamy Fez jako zelazny punkt programu, gory Atlas oraz Sahare oczywiscie i zatrzymamy sie prawdopodobnie w Merzouga. A potem w strone Marakeszu i dalej na polnoc. To taki zarys wyprawy, a jak bedzie zobaczymy..
A, jeszcze jedno - mielismy rowniez nieprzyjemne spotaknie z dziecmi na gorskim podjezdzie.. Sa rzeczywiscie natarczywe, wyrywaja z przyczepki co sie dai generalnie sie nas czepiaja. Z ta sytuacja udalo nam sie rozprawic i cieszymy sie tylko, ze nie obrzucily nas kamieniami.. No nic, taka to juz specyfika tego kraju. Podobno poludnie jest mniej szalone, a ludzie serdeczni i uczynni. Zobaczymy.
A jesli o inne egzystencjalne sprawy chodzi, to radzimy sobie, probujemy marokanskich przysmakow, odpoczywamy gdy nie mamy sily dalej jechac. Pogoda, jak na razie, sprzyjajaca - temperatury opymale i zapewne w granicach 27 stopni w ciagu dnia. W nocy duzy spadek i zimno, ale a razie to nie problem.

Marokanskie lacza internetowe sa pozapychane po uszy, tak wiec z publikacja zdjec na razie musimy sie wstrzymac. Pozdrawiamy wszystkich i schodzimy z kafejki na plac napic sie soku ze swiezych pomaranczy :)

niedziela, października 22, 2006

rekordy...

Dzis zrobilismy 10 km !!! Ale po kolei.. :)

Po Portowym pozegnaniu z Tal i Odedem w deszczowym Manteigas, nastepnego ranka wyjezdzamy z zamiarem pokonania przeleczy 1500m (Penhas de Saude) - caly czas pada, zimno (ok 3C) i wieje na maxa, Kasia chora (przeziebienie), Lukasz chory (umyslowo - tak mowi Kasia)... no i wspinamy sie - "apocalipse now" - wyszlo tego chyba niecale 4 godziny - ale mniej wiecej tyle w gorach teraz trwa dzien :) W miedzyczasie poszla nam detka (w mega ulewie - rozpoczynajac cala serie pekajacych detek - ale o tym pozniej)... w koncu zziebnieci i zauroczeni zamknietym schroniskiem znajdujemy nocleg w pensjonanie "niedrogim" oczywiscie ;) Ale dostajemy do pokoju 2 grzejniki olejowe i urzadzamy sobie saune - jest super - nazajutrz wszystkie rzeczy suche :) Potem zjazd do Covilha i decyzja - zostawiamy deszcze niespokojne i jednak jedziemy pociagiem do Coimbry - po drodze jeszcze tylko jedna detka do wymiany i siedzimy w wagonie..

Widoki za oknem pociagu piekne, a my z nieco smutnymi minami, bo natura postawila na swoim.. Ale i tak wjechalismy tam gdzie mielismy wjechac najwyzej - szkoda tylko widokow - wszystko pamietamy tak jakby "przez mgle".. ;) .. i zdjec tez nie narobilismy zbyt wiele, bo aparat nosa nie dal rady w te niepogode wystawic..

W Coimbrze zwiedzamy i dochodzimy do zdrowia.. ruszamy w niedziele rano - MEGA DESZCZ (ale cieplej nieco) :) - i AWARIADY :) - na odcinku dzisiejszych 10 km zaliczone 3 gumy + smarowanie przerzutek (pozdrowienia dla rowerowej strazy miejskiej w Coimbrze !!!).

Ostatecznie ladujemy w miasteczku Condeixa i czatujemy na poranne otwarcie lokalnego sklepu rowerowego : polujemy na detki i chyba jakies grubsze opony czy co.. :)

Mamy juz troche dosc ekstremalnych pogod, ktore psuja nam zdrowie, nerwy i plany.. - czekamy na slonce i cieply wiatr w plecy :) Ale co tam - zaraz idziemy sobie podniesc poziom czerwonych krwinek :)

środa, października 18, 2006

portugalia w deszczu, a my w samym srodku tego wszystkiego... :)

Wczoraj rano - wydobywszy sie z namiotu w Guarda, po nocy calej nasiaknietej deszczem i przerazliwie swiszczacym i zimnym wiatrem, mielismy w glowie tylko jedno -"ratujemy sie kto moze" i wsiadamy w pociag do Coimbry.. ale.. tuz za brama pola namiotowego nagle zaswiecilo, zablysnelo, zaiskrzylo, wiatr zaprzestal wiac a my juz wiedzielismy co z tym robic - jedziemy dalej w gory - Serra da Estrela..

Po godzinie jazdy bylo juz jasne, ze pogoda wystawila nas na pokuszenie a my - wiadomo - mlodzi - dalismy sie latwo zwiesc.. cali mokrzy dojezdzamy w koncu do gorskiej wioski Manteigas, gdzie goscimy nieco dluzej niz bysmy chcieli i zamiast wloczyc sie po szlakach - zwiedzamy okoliczne knajpy. Pada non-stop juz przez 2 dni a nasze buty nie zdazyly nawet wypuscic wody :)

Na szczescie nie jestesmy sami : w uroczej pizzerii poznalismy pare mlodych ludzi z Izraela (Tal i Oded). Nasza wyprawa nie zrobila na nich wiekszego wrazenia - Tal i Oded 2 lata temu w 12 miesiecy objechali rowerem kawal Azji :) Tak to wlasnie milosnicy rowerowej wloczegi spotykaja sie w malej gorskiej wiosce w Portugalii i wymieniaja sie opowiesciami :)

Prognozy pogody na nastepne 7 dni sa nieciekawe : cala Portugalia w deszczu :/
Jezeli jednak uda nam sie wcielic w zycie patent z workami foliowymi nakladanymi na buty to jutro rano poplyniemy dalej - na zachod - poprzez gory wprost do Coimbry..

Nadajemy juz w nastepnej kafejce.. Pozdrowienia !

zdjecia - pack 2



Radosc Kasi..



Zwyciestwo nad Portugalia wymaga ofiar.. My wygladalismy podobnie po "skrocie" do Lamego..



Co ?? Juz w Maroko ??



Zwiedzamy prawdziwa winnice - wszedzie pachnie.. winem :)



Niestety juz po zbiorach..



Widok z naszego namiotu na winnice goscinnego gospodarza..



hmmm...



Porto specjalnie dla nas zostaje najpierw nabrane w butelke..



Teraz juz wiemy jak to sie naprawde robi..



Zostawiamy Douro za plecami i pedzimy na poludnie - krajobraz kopcowy.



Pedzimy pedzimy..



...



Malownicze winnice po prawej..



Paleolityczne ryty naskalne po lewej..



Nocleg w rozleglych krzaczorach.. Weze vs rowerzysci : 0-0



Wspinamy sie na wyzyny..



... i po drodze mijamy wezyny.



Poczatek konca naszego zdrowia :) Wietrzny podjazd pod Guarda..

poniedziałek, października 16, 2006

...

opisy do zdjec i reszta fotek - wkrotce - w tej chwili nas juz wypedzaja.. ;)

Guarda

Pada i wieje silny wiatr. Gory prowincji Beira,miejscowosc Guarda - najwyzejpolozone miasto Portugalii. 400 km przeprawy przez gory za nami.. Wreszcie udalo nam sie znalezc internet i chwile czasu, by zamiescic pierwsza relacje z podrozy.Rowerowanie rozpoczelismy w Porto,gdzie spedzilismy az 3 dni! :) Miasto urzeklo nas niezwykla i niepowtarzalna atmosfera i, mowiac szczerze, trudno bylo tak po prostu stamtadwyjechac.. W kazdym razie dobrze nam zrobil pobyt w tym czarodziejskim miescie - po trudach zwiazanych z przygotowaniami do podrozy, szalenczym tempie konczenia wszelkich prac, dopinania ostatnich guzikow dalismy sie przeprpwadzic na druga strone lustra, gdzie otworzyl sie przed nami zupelnie inny swiat, do niczego niepodobny, tetniacy mnostwem kontrastow uchwytnych w kazdym zakatku miasta, gdzie piekno wylania sie z brzydoty, bogactwo z biedy, a szczescie zaklete jest w chwili spotkania czlowieka z drugim czlowiekiem. Mnostwo tu biedy zakorzenionej w kretych uliczkach, niemal zapomnianych, zmurszalych budynkach, ktorych na wpol otwarte okna kryja zagadkowe spojrzenia starcow i niekonczace sie zywoty wychudlych kotow. W powietrzu gryzacy zapach uryny, a tuz za rogiem Sandeman czestuje lampka mocnego porto... Wejsc w te spirale czasu i odkryc te rzeczywistosc to tak, jakby kupic bilet w jedna strone i pozegnac sie z tym, co znane do tej pory.. Cudne to i takie przerazajace zarazem.

W Porto poznalismy Asie i Andrzeja, ktorzy podobnie jak my podrozuja rowerami po Portugalii. Wspolnie zwiedzalismy miasto, wspolnie degustowalismy porto w Villa Nova de Gaia i byl to bardzo przyjemny poczatek podrozy w nieznane.. Wkrotce jednak nasze drogi sie rozeszly - znajomi Polacy pojechali wzdluz wybrzeza, a my wybralismy opcje wzdluz Rio Douro - wijacej sie dziwiczo posrod niekonczacych sie winnic i gajow oliwnych, drwiacej z naszego wysilku i tesknoty za chwila wytchnienia w odmetach «zlotej rzeki«.Wybierajac te trase nie zdawalismy sobie sprawy z tego, ze bedzie ona prowadzic przez gory, ze istnieje tylko podjazd lub zjazd, ze tak bedzie przez niemal 400 km..:)Jestesmy jednak zgodni co do tego, ze warto bylo - kraina winem i oliwa plynaca oczarowala nas bogactwemkrajobrazow «na wyciagniecie reki«, za kazdym kolejnym zakretem odkrywalismyistne cuda natury, a wszystkie one okraszone fantastyczna pogoda i serdecznoscia Portugalczykow wspierajacych nas na podjazdach i zjazdach radosnym podrygiwaniem samochodowych klaksonow..:)Obfitosc samych pozytywnych wrazen pcha nas do przodu, magia Douro oraz gorzystych pustkowi w kolejnej krainie - Beira Alta - kaza zapomniec o trudach rowerowej wspinaczki i wzmagaja apetyt na wiecej i wiecej podobnych chwil..

Jesli chodzi o odcinek, ktory mamy za soba, sa to nastepujace miejscowosci:- Porto - Castelo de Paiva - Peso de Regua - Lamego /wdrapalismy sie do tej miejscowosci po to, by obejrzec mecz Polska-Portugalia 11.10 :) Trasa byla tak piekna, ze chcialo sie pasc na kolana i plakac ze szczescia nad tym gorskim rajem../- Pinhao - zjechalismy na kolacje na najpiekniejszy dworzec kolejowy regionu..:)- Ervedosa - przedtem nocleg w gorach, w winnicy Frei Estavao, gdzie nastepnego dnia zwiedzalismy destylarnie porto,a na koniec dostalismy butelke 14-letniego porto w prezencie..:)- Vila Nova de Foz Coa /odcinek od miejscowosci Sebadelhe do mniej wiecej Freixedas to cudowna «samotnia« - pasma winnic zastepuja gaje oliwne, jak okiem siegnac wszedzie rozciagaja sie rozlegle stepy wypalone sloncem,na zboczach gorpasa sie owce lub kozy, a osady ludzkie przywodza na mysl kamienne chaty naszych praprzodkow. Na szczytach tych niezmierzonych pustkowi majacza czasemmalenkie kapliczki, ruiny zamkow lub domki bielone wapnem o niewiadomym przeznaczeniu/- Castelo Melhor/w okolicy zwiedzalismy Park Archeologiczny Vale de Coa - ryty naskalne przedstawiajace sylwetki zwierzat z czasow paleolitu, neolitu, z ktorych najstarsze maja ok. 22 tys. lat- Almendra - Pinhel - Guarda /znaczy straz.. polozona ponad 1000 m n.p.m..Dotarcie tu to dla nas 78 km w gore pod wiatr../
Z powyzszego widac, ze zmodyfikowalismy trase naszkicowana poczatkowo na mapie. Naszym celem jest doglebne poznanie przyrodniczych tajemnic Portugalii orazkontakt z przyroda taki, o jaki trudno w skomercjalizowanych turystycznnych regionach kraju.Ponadto kusza nas gory i przeprawa przez nie. Pasmo Beira Alta to najwyzsze gory Portugalii i i chcielibysmy je zdobyc, ale problemem jest teraz pogoda, bo pada, a temperatura oscyluje w granicach 10-11ºC.Z prognozy pogody nie wynika nic dobrego - deszczowo ma byc przez caly tydzien, a bardziej przyjaznie zapowiada sie doopiero sobota.Coz, trzymamy kciuki za lepsza pogode i za siebie samych - niech nam tylko zdrowie dopisze w tych trudnych warunkach.Ostatnia noc spedzilismy na polu namiotowym /drugi taki nocleg na trasie, pierwszy na Preladzie w Porto/, a poprzednie roznie i niejednokrotnie egzotycznie :)Poniewaz wolno rozbijac sie na dziko, korzystamy z tego lub pytamy miejscowych, czy pozwola rozbic namiot na swojej posesji.
Zamieszczamy pare zdjec z naszych szlakow - mamy nadzieje, ze kolejne beda lepsze, ale tuz przed wyjazdem kupilismy aparat i teraz sie na nim poznajemy..:) Niestety nie ma tego duzo, gdyz komputer w kafejce dziala bardzo powoli i nie uda nam sie dzis zamiescic wszystkich zdjec, ktore chcielismy pokazac. Nadrobimy to jednak wkrotce.

Powoli czas w kafejce sie konczy i tym samym konczymy dzisiejsza relacje. Jest godzina 16:31, Guarda pograzona w strugach deszczu, a my kierujemy teraz nasze mysli ku wszystkim, ktorzy wspieraja nas w tym przedsiewzieciu dobrymi myslami i dziekujemy im za to! Przede wszystkim dziekujemy naszym Rodzinom,ktore zaniedbujemy niestety brakiem informacji na biezaco, ale mamy tym samym nadzieje, ze rozumieja, iz to nie jest teraz takie proste..

Kochani! Myslimy o Was czesto i zyczymy Wam wielu pieknych chwil na kazdy kolejny dzien! Calujemy i pozdrawiamy!

zdjecia - pack nr 1



Lizbona lotnisko



Jak to ?? Nie da sie przewiezc rowerow intercity ?? Przeciez sie da.. ;)



Tak sie pije porto w Porto. Na siedzaco.



Nasi rowerowi znajomi : Asia i Andrzej



Po wypiciu porto nadal sie siedzi ;)



Winne piwnice po drugiej stronie rzeki Douro - w Vila Nova de Gaia - my zwiedzilismy piwnice Croft´a. Byla degustacja itd.



Rzut oka na stara dzielnice w Porto - tuz nad rzeka Douro



...



...



W takim miescie nie da sie tego uniknac.. ;)



Gotowy do jazdy.. :)



Esy-floresy rzeki Douro.



Esy-floresy rzeki Douro i nasze Rumaki przytulone do siebie..

sobota, października 07, 2006

lizbona oriente

jestesmy w Lizbonie!! :) .... a oto dowod : 窺 - takie "charactery" tylko w tym kraju :)
za kilka godzin pociag do porto, gdzie po paru portach bedziemy zwiedzac i wypoczywac... ;)
po czym ruszymy w trase wlasciwa..

p.s. Kasia ma za soba udany debiut w samolocie, podobnie jak i nasze rumaki - wszyscy ogolnie cali i zdrowi, z nielicznymi zadrapaniami (glownie rumaki)..

do nastepnego terminala (moze bedzie mial bardziej responsywna klawiature niz ten ;)

piątek, października 06, 2006

sakwy są !!

...w samą porę :) każda w innym kolorze co prawda.. ale co tam.. bedziemy lepiej kojarzyć co w której siedzi.. :)

jak zwykle..

..wszystko na ostatnią chwilę :) Jeszcze nie spakowani a wylot do Lizbony juz dzisiaj o 21 :) ale w co tu się pakować ? wciąż czekamy na sakwy :) no tośmy się wpakowali..