czwartek, stycznia 11, 2007

Rozwazan kilka o dalekich krajach

W domowej czesci naszej strony wspominaliśmy, ze wyprawa Portugalia-Hiszpania-Maroko jest pierwsza powazna ekspedycja na naszym podróżniczym koncie.
Nie trudno zauważyć, ze odbiegliśmy znacznie od pierwotnej wersji trasy, a nowa znacznie wzbogaciliśmy o odcinki trudniejsze, bardziej wymagające, ale jednoczesnie gwarantujące niezapomniane widoki i pelniejsze, bardziej autentyczne poznanie wybranych krajow.

Absolutna podroznicza rewelacja okazalo się Maroko - w ujeciu kulturoznawczym tak pelne kontrastow, ze az nieuchwytne, wywołujące niejednokrotnie w niedoświadczonym podróżniku emocje sprzeczne i nieokiełznane zarazem, otwierające w umysle szalone spektakle euforii mieszającej się z gniewem, niemocy ustepujacej pozadaniu celu, strachu kruszonego zachwytem nad pierwotnym pieknem - a wszystko to, tak nowe i nierzeczywiste z perspektywy czasu, pozostawia w człowieku groteskowe niespełnienie i poczucie mentalnego rauszu.

Marokańczycy

Maroko, dawniej skupisko licznych grup plemiennych rdzennych mieszkańców kraju, Berberow, dzis monarchia konstytucyjna, niepodlegla od 1956 roku, wczesniej pozostajaca we francuskiej i hiszpańskiej strefie wpływów. Kraj zamieszkuja glownie Berberowie i Arabowie, a religia panujaca jest islam.
Początkowo obawialiśmy się nieco odmienności kulturowej i obyczajowej tego kraju, opisywanych w przewodnikach i relacjach z podrozy. Po przekroczeniu granicy w Ceucie rzeczywiście powialo muzułmańskim chlodem, a pierwsze odwiedzone miasto - Tetuan - pozbawione było przyjaznego oblicza. Przyspieszona lekcja nowych obyczajow zapadla nam gleboko w świadomość, a poznanie nowych zasad gry stalo się przepustka do ogromnego marokańskiego domu i warunkiem, by przetrwac i.. nie zwariowac :).
Opuszczenie polnocnych prowincji otworzylo przed nami jasniejsza perspektywe na swiat i ludzi. Zaznaliśmy szczerej, bezinteresownej gościnności przypadkowych mieszkańców, a przypływ tych prostych i pieknych cech ludzkich rozmyl na dobre wszelkie obawy o dalszy przebieg naszej podrozy.
Ale Maroko to kraj wspomnianych kontrastow i nigdzie nie sa one tak widoczne, jak na płaszczyźnie stosunkow międzyludzkich..
Kraj należy do ubogich, ale sukcesywnie opierających się skrajnej nedzy. Nie ma o niej mowy w większych miastach, jak Marakesz, Fez, Casablanka, czy nadmorskich kurortach, które swoja architektura przypominaja te znane w Europie. Pejzaż wielkomiejski zdominowany jest przez mase pędzących samochodow, supermarkety, w których można kupic niemal wszystko w imponującym asortymencie, a jedyna odmiennością zdaja się być smukle sylwetki minaretow czy sylwetki Marokańczyków odzianych w dlugie, obszerne dzellaby, wierzchnie tuniki ze stozkowatym kapturem.
Problemy z zaopatrzeniem występują na terenach oddalonych od dużych ośrodków miejskich, w gorach i na wsiach, choc i tam nie brak sklepikow z artykułami spożywczo-przemyslowymi. Totez problem polega tak na prawde na zasobności portfela przeciętnego Marokańczyka, a nie zaopatrzeniu sklepow.
W miare zaglebiabnia się w coraz dalsze zakatki kraju i doświadczania mentalności mieszkańców „Gwiazdy Polnocnej Afryki” coraz czesciej poddawałam w wątpliwość życzliwość i bezinteresowność mieszkańców, której od czasu opuszczenia Hammatu nie doświadczyliśmy już zbyt często.
Bezinteresownością nazywam te ceche, która w obdarowywanym nia człowieku nie budzi cienia niewiary w czystość intencji, która opiera się na prostej idei udzielania pomocy tym, którzy jej potrzebuja i nie oczekuje za to zadnej zaplaty..
Bezinteresowność Marokańczyków jest często dwulicowa i pisze o tym nie po to, by zmacic urok kraju, który oferuje tyle piekna, ale po to, by obiektywnie naszkicowac jego realia, a to być może przyda się przyszłym rowerowym (lub innym) podróżnikom.

W kraju mogącym poszczycic się najpiękniejszymi pasmami gorskimi na swiecie, w kraju urodzajnych gajow oliwnych, pomarańczowych czy uwodzicielsko romantycznych migdalowych, odwiedzanym przez miliony turystow rocznie, ludzie cierpia na konsumpcyjnego bzika, a przedmiotem tej konsumpcji sa.. turyści. Nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby nie sposób w jaki się to odbywa.
O tym, ze w miastach zakupy opatrzone sa rytualem targowania, wiedzieliśmy od początku. Ale o tym, ze caly proceder ma przebieg często agresywny i nieprzyjemny, odbierający człowiekowi radość z oglądania czegokolwiek (lub oglądanie czegokolwiek staje się zupełnie niemożliwe, bo uczynny sprzedawca wie lepiej, co może cie zainteresowac), przekonaliśmy się wielokrotnie na miejscu. Wykończeni natarczywością sklepikarzy, ich przytlaczajaca energia, zgielkiem wokół nas, nie mielismy sily ani ochoty na zwiedzanie miast i ich skarbow wielowiekowej historii, czym prędzej dosiadalismy naszych rowerowych rumakow i pędziliśmy dalej przed siebie w poszukiwaniu autentycznego oblicza Maroka. I znajdywaliśmy - w spojnym dialogu z natura, a ten był kojacy.
Niezwykle niemilo wspominam plac Dzemaa el-Fna w Marakeszu, na którym koncentruje się zycie miasta przez 24 godz./dobe. Można tam znaleźć mnóstwo stoisk z żywnością, do których niestrudzenie naganiaja pracownicy i zawsze znajda jakis stosowny kontrargument na odmowe turysty; w rytm ‘kociej’ niemal muzyki wije się tam również kilka ogłuszonych wezy, a cale widowisko nie ma w sobie zadnej tajemnicy, zadnej egzotyki, nie mówiąc już o estetycznej oprawie, bo wezom towarzysza zwoje czarnych plastikowych workow lub innych smieci, których nikt nie widzi sensu sprzątać. Wezy szkoda, a wszelkie wyobrażenia o egzotyce dalekich krajow pekaja niczym banki mydlane na widok kiczu, brudu i zuchwałości pseudoartystow, którzy zadajac zaplaty nie przepuszcza zadnemu turyście, zatrzymującemu się choćby na pare sekund by popatrzec na ten pozalowania godny teatr! Wstyd, Marakeszu!

Często byliśmy obiektem zaczepek roznych naganiaczy, chcących nas zaprowadzic do ‘swietnej’ restauracji lub ‘taniego’ hotelu. Takie osoby dostaja pewna czesc należności za usługę za przyprowadzenie turysty, co w praktyce oznacza, ze te czesc pokrywa turysta (nie wiedzac o tym, ale placac wiecej niż gdyby przyszedł sam).. Proby odmowy i tłumaczenia, ze się niczego nie potrzebuje, często nie wystarczaja, dochodzi wiec do mniej przyjemnej wymiany komunikatow i sytuacji, które dlugim, ponurym cieniem klada się na opinii o danym człowieku..
Marokańczycy chętnie udziela pomocy w każdej sytuacji, ale w 90% jest to opatrzone konsekwencja zaplaty za ich często znikoma pomoc, np. tylko za to, ze taksówkarz, stojacy obok, zostal poinformowany o potrzebie przewiezienia naszych rowerow.

Trudno jednoznacznie ocenic sytuacje proszenia o pieniadze w malych wioskach lub gorach, gdzie ludzie zyja często w pozalowania godnych warunkach i korzystaja tylko i wyłącznie z tego, co sami wypracuja, czyli z wypasu owiec, koz, czy drobnych upraw. Rodziny Berberow mieszkających w gorach nie maja poza tym nic poza namiotami zrobionymi z kilku warstw grubych tkanin, mocowanymi na skalach, a mimo to nie zapewniającymi całkowitej ochrony przed zimnem i deszczem. To wedrowna grupa ludności, która w okresie zimowym sklada swój oboz i wraz z calym dobytkiem wedruje w nizej położone partie gor, gdzie wyższe temperatury daja szanse na przetrwanie trudnych zimowych warunkow.
Wspinając się rowerami po pistach Atlasow spotykaliśmy takie rodziny i prawie zawsze zostawialiśmy im jakies pieniadze lub cos innego, co mogliśmy aktualnie dac.
Trudna sytuacja bytowa doprowadzila do tego, ze ludzie ci zdaja się nie dostrzegac trudu wędrowców ani rozumiec ich skomplikowanego położenia. Niejednokrotnie wspinaliśmy się resztkami sil, a pot lal się nam po twarzach, gdy za plecami lub przed nami pojawialo się dziecko lub baba z modla na ustach: ‘Masz cukierki?’, ‘Daj mi 1 DH’ ‘Daj, co masz - krem nivea, szampon, mydlo’itp.. Tak zachowuje się wiele kobiet i dzieci nie tylko wysoko w gorach, ale również w wioskach położonych wzdłuż głównych asfaltowych drog. Jest to zjawisko tak czeste, ze po jakims czasie uodporniliśmy się na nawoływania ze strony dzieciakow na drogach, które często żebractwo traktuja jak dobra zabawe. Jest jednak niepokojącym fakt, ze najmłodsze dzieciaki, które dopiero co nauczyly się mowic, ćwiczą swój jezyk na wyuczonych przez dorosłych bądź zasłyszanych u dorosłych żebraczych formułkach.

Utrapieniem jest niechęć Marokańczyków do ich fotografowania przez turystow. Podobno ma to podloze oparte na wierzeniu, ze fotografia odbiera im dusze.. Nie maja jednak nic przeciwko robieniu im zdjęć za pieniadze - wtedy dusza ma już przeliczalna wartość. Zawsze trzeba zapytac, zanim zrobi się komus zdjecie i w 99% przypadkow nie zgadzaja się lub wykonuja ten znany na calym swiecie gest koszyczkiem palcow prawej dloni.. Pieniadze to poza Mohamedem VI krol i bostwo w Maroku, a ich pozadanie przybiera różnorodne odcienie śmieszności.

Kontrowersyjny temat - dyskryminacja (?) Polakow
Czy ktos poczul się zaskoczony? A jednak. Ja odczulam. Otoz Maroko to kraj nawiedzany przez wspomniane miliony turystow rocznie, a w kolejnym sezonie letnim ma się tam pojawic jakies ponad dwadzieścia milionow, jak donosza miejscowe media. Sami Marokańczycy sa niezle otrzaskani z większością narodowości swiata i zdaja się znac zasobność portfeli wszystkich turystow. A to, kim jestes, oceniaja przez pryzmat ‘wiedzy’ o kraju, z którego pochodzisz.
Typowa rozmowa z Marokańczykiem miala następujący przebieg:
- „Hello”,
- „Hello, where are u from?”,
- “We are from Poland”
- “What?”
- “Poland, Polen, Polonia, Polska”
- “Aaaaaa, Polonia. I know Polonia. I have many friends in Polonia. Hmm, u are a little bit like Marocco. No money. Germany - money, France - money, Holland - money but Polonia - no money. I saw in TV..”

Kazda proba wtracenia czegokolwiek na ten temat spelza na niczym, gdyz rozmowca nie slucha tylko potakuje glowa i powtarza swoje. Nie wiem na jakiej podstawie Maroko wyrobilo sobie taka opinie o Polsce, ale powiem, ze razilo mnie to strasznie, razilo, gdy tlem do podobnych dialogow były typowe marokańskie ulice, upstrzone gownem, pierzem dopiero co oskubanych kurczakow lub ‘przyzdobione’ ogromnymi kawalami surowego miesa rozwieszonego na hakach. Przed oczami staja człowiekowi dwa swiaty - wlasny, polski, z brzemieniem ponad tysiącletniej historii i ten, rubaszny, zuchwaly, doprowadzający swa zachłanność poza granice taktu i osobistej kultury! Jeżeli czytelnik wyczuwa nutke rozedrgania w powyższych wierszach, to słusznie, bo wsciekla i rozedrgana czulam się będąc uczestnikiem takich rozmow WIELOKROTNIE.
Nie mam w tej kwestii nic na obrone Marokańczyków - nikt nigdy nie zapytal nas o nasze imie, nikt się di nas po ludzku nie zbliżył, nie zapytal dokad jedziemy, o co chodzi w tej naszej podrozy, nikt nie zapytal, jaki jest kraj, z którego pochodzimy, ludzie, którzy go stanowia. Pod tym względem czuje ogromne niespełnienie. Maroko nie było krajem autentycznych spotkan międzyludzkich. Marokańczycy sa otwarci na turystow, bo ci przywoza ogromne pieniadze, ale reszta ich nie interesuje.
Wyjątkiem od tych spostrzeżeń niech będzie spotkanie z Bracmi w Auberge Les Amis, w wawozie Todra, gdzie chyba jedyny raz w Maroku dostaliśmy potężny półmisek z pysznym spaghetti oraz nocleg za 60 dh (ponad 20 PLN) w fantastycznym pokoju, a zaskoczeni tym usłyszeliśmy od Brata Właściciela, ze jego również przeraza Maroko o skomercjalizowanym obliczu, Maroko dla turystow, gdzie nic nie ma za darmo.
Rażącym w tym kraju jest pozalowania godny stan urządzeń sanitarnych - dominuja tureckie toalety („na narciarza”), przewaznie brudne i odpychające. Inaczej wyglada sytuacja w lepszych hotelach, gdzie dba się o porządek i wszystko spelnia europejskie standardy.

Typowym obrazkiem z zycia Marokańczyków w calym kraju jest dominacja mężczyzn na ulicach. Większość z nich spedza cale dnie w restauracyjnych i barowych ogrodkach, a czas trwonia na niekończących się rozmowach, grze w karty lub pilkarzyki. Kobiety wykonuja większość prac domowych oraz czesc polnych, tj. znosza na plecach toboly z sianem, krzewami lub inna roslinoscia, przeznaczona na karme dla bydla.
Mimo to nie widzieliśmy kobiet „otwarcie” nieszczęśliwych ani nie spotkaliśmy się z żadna forma ich dyskryminacji. Kobiety często śpiewają przy pracy, co było dla nas dodatkowa (i darmowa) atrakcja podczas zdobywania gorskich pist, poświęcają się wychowywaniu dzieci i zdaja się nie narzekac, ale ktoz to tak na prawde wie? I tak by nie powiedzialy. Mlode pokolenie to już znany nam obrazek z wlasnej historii, a młodzież nie rozni się mentalnie od naszej niczym szczególnym. Dziewczyny chodza odsłonięte, spotykaja się w grupkach z rówieśnikami odmiennej plci i coraz czesciej okazuja uczucia na ulicy (!), czego wogole nie robia starsi.

Jeśli o bezpieczeństwo chodzi, to czulismy się w Maroku CAŁKOWICIE BEZPIECZNIE (odkad opuściliśmy Tetuan). Pisałam przeciez, ze to kraj niezmierzonych kontrastow i można go w jednej chwili kochac, a w nastepnej nienawidziec, bo taki potrafi być absurdalny. Nie było sytuacji, w której nasze zycie lub zdrowie byłoby zagrozone przez jakiegos Marokańczyka. Oni po prostu nie maja w sobie agresji ani zawisci. Rozbijając się pod golym niebem lub na czyjejs posesji czulismy się bezpiecznie, a jedynym utrapieniem były czasem dzieciaki podchodzące ‘skoro swit’ do namiotu i chcące z nami ‘pogadac’. Przytocze tu jedna krotka sytuacje z początku podrozy, kiedy rozbiliśmy się w gaju palmowym w Hammacie. Wczesnym rankiem usłyszeliśmy wyrywający się z chłopięcego gardla okrzyk, jaki potem i przedtem dane nam było słyszeć wielokrotnie: „Messieur! Messieur!” Po paru minutach postanowiłam się wynurzyc z namiotu, bo ‘Messieur’ jęknął tylko na znak protestu wobec tak wczesnego wybudzenia z pysznego snu i co się okazalo? Dorodny, uśmiechnięty od ucha do ucha nastoletni chłopak z plecakiem na plecach, z minka cherubinka usiłował zdobyc 1 DIRHAMA (aaaa!!!), zapewne na jakis dziecięcy kaprys, który umililby mu droge do szkoly. Ale nic z tego, odprawilam go z kwitkiem za ten ‘naganny psikus’ o poranku :). A tak na marginesie, to ciagle „Messieur!”, wydobywające się z setek dziecięcych gardel a trasie, doprowadzalo Łukasza do szalu, podobnie jak i „Madame!” kierowane w moja strone, gdy „Messieur” nie dawal już znakow zycia :).

Nasza podroznicza kuchnia, zakupy i gotowanie
W okolicznościach traktujących o Bozym Narodzeniu informowaliśmy o naszym kuchennym wyposażeniu. Kuchenka Colemana ostatecznie dala rade i nie nawalila w tarkcie gotowania, ale w Portugalii mielismy z nia fatalne problemy i często albo nie chciala palic albo zapalenie jej trwalo tyle samo, co ugotowanie obiadu. Opiszemy ja przy recenzji sprzętu.

Na calej trasie gotowaliśmy, kiedy to było możliwe. Przy tej okazji serdecznie dziekuje mojemu Łukaszowi za wspolprace w kwestiach technicznych, dbanie o kuchenke, robienie zakupow, nieoceniona pomoc w przygotowywaniu posiłków! Spisałeś się na medal, Kochany!
Zdobycie produktow w Portugalii nie było zadnym problemem. Schody zaczely się w Maroku. Raczeni zbyt małymi porcjami serwowanych posiłków, sfrustrowani niedostatkiem kalorii po rowerowym wysilku postanowiliśmy przełamać nasze opory i zaopatrywac sie w produkty na marokańskich targach i kupowac m.in. mieso. Pamiętam, ze pierwszy raz kupiliśmy mieso na targu w Erfudzie, w drodze na pustynie. Miałam do pomocy milego chłopaka, który zaprowadzil mnie do ‘najczystszego’ stoiska, a tam twardo obstawałam przy miesie z lodowki. Byłam z siebie dumna, ze wytrzymałam te wszystkie obcięte glowy lezace na ladzie, tudzież kopytka lub inne członki.. Ale może oszczędzę szczegółów.
Mieso już mamy. Teraz warzywa. To cos wspaniałego w Maroku. Podejrzewam, ze nie sa hodowane na nawozach sztucznych, bo smakowaly, jak u moich Rodzicow, którzy maja swoje. Smak marokańskich ziemniakow, cukinii, marchwii, kalafiora będzie nam długo towarzyszyl we wszelkich kulinarnych poczynaniach. Warzywa sa ogólnodostępne, podobnie jak owoce - o tej porze roku glownie jabłka, mandarynki, pomarancze, daktyle.
Nie wszedzie i nie zawsze mogliśmy ugotowac obiad. Do tego dochodzil krotki dzien i czas jazdy i już gotowanie odsuwa się na plan dalszy, ale z reguly obiad starczal nam na dwa dni.
Typowa potrawa, która przyrządzaliśmy, była kefta, czyli mieso mielone (oryginalnie z pietruszka i cebula) z warzywami. Najpierw smażyliśmy kefte z cebula, a potem dusiliśmy warzywa, a na koniec łączyliśmy wszystkie składniki w pyszny sos. Do tego gotowane ziemniaki lub makaron, który wraz z sosem był ulubionym daniem Łukasza. Do tego surowka z pomidorow i cebuli z cytryna i przyprawami. A na deser owoce, jakies batoniki i kawa, która w Maroku nawet Lukasz pil z przyjemnością.
Tajemnica marokańskiej kawy polega na tym, ze granulat lub esencje zalewa się goracym mlekiem, a nie woda jak u nas i to daje jej pelny, oryginalny smak.
No coz, przyrządzaliśmy tez kurczaka, kotlety mielone oraz.. placki z jabłkami :). Tyle dalo się stworzyc majac do dyspozycji zestaw trzech garnkow.

Wlasnie poczulam zmeczenie tym dzisiejszym pisaniem i mysle, ze wystraczy tych wrażeń na dzis. Takie to odczucia skrystalizowaly się o Maroku, a przeciwwaga do tych negatywnych niech będą gory, które opisywałam nie raz w relacjach i jakie sa, zobaczyc można na zdjęciach.
Lukasz napisze zapewne pare slow od siebie, gdyz mamy rozne punkty widzenia na marokański lud i warunki.

Pozdrawiamy!

środa, stycznia 10, 2007

Pozegnanie z Afryka

Nadmorska Asilah nie rozpieściła nas sloneczna pogoda i obawialiśmy się tylko, ze w dniu przejazdu do Tangeru i przeprawy do Algeciras zacznie lzy ronic lub gradem ciskac na znak protestu, ze.. odjeżdżamy.
Tak się jednak nie stalo. Natura zamknęła się w sobie i, jak okiem sięgnąć, wyszukane odmiany szarości spowily wybrzeże, a stan ten wprawil nas w nastroj mglistej melancholii, potegowanej jeszcze przez monotonne widoki zza zaparowanych okien autobusu.
Nasze glowy rozbujaly się już na dobre w sennych bajaniach, gdy nagle Tanger wystrzelil zza chmur niczym wielobarwne ptaszysko - zwarta zabudowa piętrzyła się na naszych oczach nie mniej interesująco i tajemniczo niż w Lizbonie czy Porto.. Tu znow zaświeciło slonce..
Po zakupie biletow (cholendarnie drogie!) szczesliwie przeszlismy odprawe promowa i mielismy nawet wrazenie, ze niektórzy celnicy pamiętaja nas sprzed dwóch niemal miesięcy, kiedy to z Algeciras płynęliśmy do Ceuty na podboj Afryki…
Początkowo planowaliśmy nocleg w hiszpańskim Algeciras i przejazd do Malagi nastepnego dnia, ale w związku z tym, ze dotarcie tu, okraszone doza niezbędnych formalności, zajęło niemal caly dzien, postanowiliśmy złapać autobus do Torremolinhos, nadmorskiej miejscowości, położonej jakies 15 min jazdy rowerem od lotniska Malaga. I była to dobra decyzja.
To niewielkie hiszpańskie miasteczko wypoczynkowe, skapane w milionach świateł, udekorowane mnóstwem barwnych figur o motywach bożonarodzeniowych, emanowalo karnawałowym nastrojem i zachęcało do wędrówek, na jakie my już nie mielismy sil :(
Pokrzepieni smakiem pysznej chińszczyzny i odpoczynkiem w tanim, ale schludnym hostelu pogrążyliśmy się w zasłużony sen o, jak zwykle, wielowatkowym przebiegu w przypadku każdego z nas.
To już jest jednak inna historia, która na samo wspomnienie wprawia nas w iscie przedszkolny ubaw :). Uchylimy jednak rabka tajemnicy i przywolamy jedna z sytuacji, jaka miala miejsce w gorach, kiedy to zasypialiśmy w naszym kochanym marabucie, solidnie umeczeni po wielu dniach rowerowania,a wczesniej rozprawialiśmy o naturalnych niebezpieczeństwach Maroka, czyli o wezach, skorpionach i innych złowrogich stworach.. Po paru godzinach snu ja, Kaska, budze się z przerażeniem ściskającym mi gardlo i paraliżującym jakikolwiek ruch i jedyne, co jestem w stanie zrobic, to wydusic z siebie piskliwe: „Kochanie, wezyk w namiocie!!” - do mojego Wisni, śpiącego obok.. Ten, wybudzony z pysznego snu i rownie przerażony w pierwszej chwili, jak zwykle pospieszyl mi na pomoc.. A co się okazalo? Owym „wężykiem” były skrawki materialu przymocowane do suwakow zamka namiotu w celu wygodnego otwierania. Tej nocy znalazly się nad moja glowa, a ja zobaczyłam w nich „wezyka” z otwarta paszcza..:)))
Nastepny dzien w Torremolinhos upłynął pod znakiem plazowania i wygrzewania się w słońcu, które grzalo tak urokliwie, ze mysl o odlocie odsunęliśmy na plan dalszy, czyli do godz. 17:00, kiedy to Lukasz dal haslo do odwrotu. Lot do Warszawy z liniami Norwegian przewidziany był na godz 19:45 - do tego czasu zabezpieczyliśmy rowery i zostaliśmy poddani nieco chaotycznej odprawie, trwającej stanowczo za długo. O 19:30 siedzielismy już w samolocie, a chwile potem zegnalismy Malage z lotu ptaka, Malage świetlistych kształtów i teczowych barw, przeglądających się w uśpionym lustrze morza.
Tak wyglądały ostatnie chwile naszej podrozy i nic nie zapowiadalo dodatkowych uniesien tej nocy.. A stalo się cos zupełnie nieoczekiwanego. Otoz nasi serdeczni przyjaciele z Warszawy (a właściwie ze Szczecina, przebywający w Warszawie czasowo) przygotowali nam szampańskie powitanie z wykorzystaniem własnoręcznie wykonanego transparentu p.t: „Witamy Wisnie!!!”. Czekaliśmy na odbior bagażu, gdy Wisnia nagle wybuchl smiechem i kazal mi spojrzec we wskazanym kierunku. Patrze wiec i widze, ze po drugiej stronie, na polskiej ziemi, ponad glowami licznie zgromadzonego ludu faluje transparent podtrzymywany przez postacie, których nie widac, gdyz zasalniala je matowa przestrzen szklanej sciany. Litery składające się na wyzej wymieniony napis mialy kolor soczyście wiśniowy, podobnie jak dwie dorodne wisnie, śmiejące się do nas figlarnie i ochoczo! Po prostu bomba! Transparent wzbudzil zachwyt nie tylko nasz, ale tez naszych hiszpańskich współpasażerów, próbujących rozszyfrowac napis oraz literujących slowa.
Lukasz i Kris - z całego serca dziękujemy!!! Jesteście Wielcy!!! .. chociaż transparent był Wiekszy :)
Po tym ‘wisniowym’ powitaniu złapaliśmy taxi, a taksówkarz zgodzil się zabrac nasze rowery na tyl swojego kombi (!) + wszystkie nasze bagaze oraz nasze 4 osoby. Temu Panu naleza się sowite podziękowania, gdyz nie udalo nam się zamówić taksowki bagażowej o tak poznej porze, a rowerami wracac nie mogliśmy, ponieważ w czasie transportu lancuch jednego z rowerow zostal zerwany..
Dalsza czesc wieczoru miala bardzo swojski charakter - zostaliśmy uraczeni chlebem i sola w staropolskim stylu, a w rewanżu nasi goscie poznali smak hiszpańskiej sherry oraz portugalskiego porto :)

Tak oto nastala codzienność. Solidnie podziębieni wracamy do warszawskiej rzeczywistości i .. nie uwierzycie.. rozprawiamy już o nastepnej wyprawie J Ale o tym nie teraz. Nastal czas na konsolidacje wrażeń i czerpanie satysfakcji z tego, co przeżyliśmy, czego dokonaliśmy.
Nastal czas na podziękowania naszym niestrudzonym blogowym komentatorom oraz wszystkim tym, którzy wspierali nas dobra mysla.
Katarzyna: Z całego serca dziekuje moim Rodzicom za wsparcie, zrozumienie i gotowość pomocy w każdej sytuacji. Mam nadzieje, ze ta wyprawa była dla Was ciekawym przezyciem, a nasze przygody nie przysporzyly zbyt wielu trosk..:) (chociaż pewne źródło podaje, ze Mama czula się momentami jak na planie mrożącego krew w zylach horroru:)).
Dziekuje mojemu Bratu Darkowi za stala obecność i swietne komentarze, które podtrzymywaly mnie na duchu za każdym razem, gdy pojawial się nowy wpis! Bracie, dzieki Ci za to wszystko i widze, ze z biegiem lat nie zatraciles swych humanistycznych zdolności oraz plastycznego stylu! Może znow zaczniesz rysowac? :)
Gocha, Dycha i Krycha - czyli moja Bratowa oraz Bratankowie - wielokrotnie sobie wyobrażałam, ze jesteście tu z nami i gaworzymy bez konca. Szczególnie mi brakowalo chłopaków, którzy by nam pewnie pokazali, jak się rowerem szczyty zdobywa, bo to przeciez sportowa kadra :)
Kongo - ciebie, psiaku, to by żadna rowerowa przyczepka nie udźwignęła, ale jestes najfajniejszym psem, który w dodatku nie gardzi suchym chlebem majac pod dostatkiem wszelkie smakołyki :)
Lou, czyli Ania, moja przyjaciolka ze Szczecina, z która niejedno mamy za soba.. - strasznie się ciesze, ze byłaś z nami i dziekuje Ci za piekne komentarze i zyczenia - jak zawsze niezwykle refleksyjne! Pozdrawiamy serdecznie Twojego Roberta!
Francois, czyli mój serdeczny znajomy z Warszawy - długo zastanawiałam się, dlaczego nic nie piszesz, ale w koncu wpadłeś :) Wielkie dzieki!

Serdeczne podziękowania za blogowe wsparcie kieruje również do Rodziny Łukasza. Ciesze się, ze nasze przedsięwzięcie dostarczylo Wam tylu nieoczekiwanych i pozytywnych wrażeń. Mysle, ze również czegos o nas samych - często nieuchwytnych.

Specjalne podziękowania przekazujemy naszym sponsorom, którzy udzielili korzystnych rabatow na swoje artykuly i wykazali się rzetelnością w ich terminowym dostarczeniu (a terminy były bardzo napiete :)).
Sponsorom medialnym dziękujemy za propagowanie naszej wyprawy na portalach internetowych oraz błyskawiczne pozytywne odpowiedzi na zapytanie o sponsoring!

Kochani, kolejna relacja będzie zawierala podsumowanie naszych wrażeń na temat Maroka - czego nam brakowalo, co się podobalo itp. (zdania podzielone ) oraz ocene sprzętu, który stanowil nasz podróżny ekwipunek.
Dzis zegnamy się już z Wami i pozdrawiamy!


środa, stycznia 03, 2007

W objeciach Atlasow

Witajcie w Nowym Roku 2007!

Nasza rowerowa podkowa pordzewiala ze szczescia, opony posiwialy podrozniczym pylem, a My – nieco juz zmeczeni i zamysleni nad czasem minionym na rowerowej wloczedze – nieuchronnie wypatrujemy konca tej naszej magicznej podrozy..
Zanim to jednak nastapi, dzielimy sie z Wami nowa relacja z ostatnich paru tygodni..

Mrozace krew w zylach gorskie przeprawy mialy swoj final w postaci zasluzonego, dwu-dniowego wypoczynku nad morzem, na kempingu w Aglou, ktora to miejscowosc obdarzyla nas spokojem, swiezoscia morskiej bryzy oraz sasiedztwem Troglodytow, zamieszkujacych cudaczna rybacka wioske w skalach, ktorej nieprawdopodobna bliskosc morza ksztaltuje zarowno charakter zabudowy, jak tez jej mieszkancow – zzytych z nieco zlowroga melodia fal i zdajacymi sie trwac nieskonczenie polowami ryb, krabow i innych morskich przysmakow.
Miejscowosc Aglou opuscilismy rozleniwieni, ale tez wzmocnieni sloncem i gotowi do dalszych podbojow marokanskich “cudow swiata”. Za cel obralismy poznanie Antyatlasu – pasma gorskiego “przegladajacego” sie w obliczu Atlasu Wysokiego i jednoczesnie stanowiacego ostatnie wrota ku polozonej na poludniu, niedostepnej Algierii.
Z Tiznitu ruszylismy niezwykle malownicza trasa widokowa do miejscowosci Tafraoute. W praktyce oznaczalo to dwa dni calodziennych podjazdow, a wysilek wynagrodzily nam cudowne widoki na Antyatlas, skapany w sloncu i teczowych pastelach tak wyszukanych, ze nawet najcudniejsze motyle moglyby pozazdroscic gorom takiej roznorodnosci..

Symfonie barw i plastycznosc form obu Atlasow o tej porze roku najlepiej podziwiac wczesnym rankiem, gdy pierwsze promienie slonca miekko klada sie na zboczach, a widoki sa najbardziej przejrzyste, lub po poludniu, gdy kolory sa najbardziej “dojrzale”, pelne, a z aksamitnej faktury stokow wylaniaja sie popisowe ksztalty i barwy; korowod swiatel i cieni wygasa wraz z zachodzacym sloncem, a caly pejzaz tonie w purpurze.. fiolecie.. granacie.. po to by za chwile calkowicie zastygnac pod rozgwiezdzonym dachem nieba..
Nie trudno zauwazyc, ze pokochalismy te gory – ich form nie da sie zapomniec, a charakteru calkowicie zdefiniowac... Czlowiek staje sie swiadkiem pierwotnego piekna i, podporzadkowany mu, elementem mozaikowej wyobrazni Natury, czesto nieuchwytnej, kaprysnej, lecz ta proba percepcji zawsze owocuje doznaniem spelnienia pasji, rowniez pierwotnej w kazdym z nas – pasji, ktorej przejawem jest Wzruszenie ukryte gleboko w teczowce oka..

Tafraoute, polozone miedzy brunatnymi, dziwacznie powykrecanymi skalami, stalo sie dobra okazja do krotkiego odpoczynku i.. zrobienia dodatkowej trasy w okolicznych gorach. Warto bylo chocby ze wzgledu na przebieg szlaku posrod bujnych gajow oliwnych i daktylowych, ktore przemierzalo sie ocienionymi korytarzami. Wyjatkowosc doznan podkreslaly zapach kokosu unoszacy sie co jakis czas w powietrzu oraz niezwykle kamienista piste w dalszym przebiegu trasy..:)

Z Tafraoute skierowalismy sie w kierunku Ighermu (1974 m n.p.m). Ten odcinek byl rownie malowniczy jak poprzedni i warto podkreslic, ze cala ta trasa w Antyatlasie oferuje idealne warunki do rowerowego eksplorowania gorskich okolic i jest tym samym niepowtarzalnie i niezapomnianie MALOWNICZA! Swietna, asfaltowa droga meandruje szerokimi zakosami posrod gor, faluje niczym wielbladzi garb po rozleglych plaskowyzach, to znow wznosi sie i opada na czolach pasterskich wiosek.. Spokoju zjazdow i trudu podjazdow nie zmaci zadna marokanska ciezarowka(!), co jest niezwykle biorac pod uwage, ze to trasa do Ighermu, gdzie znajduje sie kopalnia. Najwyzej polozona miejscowosc na trasie to Ait Abdallah – 2092 m n.p.m. Tu nocowalismy dzieki uprzejmosci pewnego urzednika w samym sercu wioski rozbijac namiot miedzy poczta, szkola, a jakims urzedem, gdyz nie ma tu zadnej bazy noclegowej (!).

Z Ighermu kontynuujemy malownicza wedrowke i przemierzamy 102 km asfaltowej drogi do Taliouine. Trafiamy tu akurat w okresie przedswiatecznym, wtedy gdy mysleliscie o nas cieplo i pisaliscie piekne i krzepiace zyczenia, za ktore z calego serca DZIEKUJEMY!
Nas rowniez dopadla lekka przedswiateczna goraczka, gdyz chciezlismy; by bylo choc troche tradycyjnie...:) Lukasz pewnie sie na to smieje, bo ja chcialam zrobic 12 potraw , ale okazalo sie to niemozliwe z kilku powodow: dysponujemy jednopalnikowa, benzynowa kuchenka Colemana oraz zestawem garnkow aluminiowych w ilosci 3 sztuki + przykrywka + 1 pojemnik plastikowy + 2 kubki. To nawet duzo, ale ugotowanie obiadu skladajacego sie ze smazonego miesa, makaronu lub ziemniakow oraz surowki zajmuje jakies 2,3 godz. Czesto gotowalismy takie rzeczy dlatego na Wigilie mialo byc bardziej wyszukanie. Niestety nie wyszukalismy zbyt wiel skladnikow, z ktorych mozna ugotowac tradycyjna Wigilie, bo po prostu to niemozliwe. W Taliouine nie bylo grzybow, kapusty kiszonej, ryby itd. Zrobilismy wiec SALATKE skladajaca sie z pieczonego kurczaka, gotowanezj marchwii, kalafiora, kukurydzy, ryzu, daktyli, orzechow wloskich, migdalow, rodzynkow, mandarynek, majonezu, a Wieczor Wigiliny spedzilismy w restauracji naszej Auberge Souktana, na terenie ktorej zajelismy dla siebie bungalow.

Z Taliouine skierowalismy sie na ponowny podboj Atlasu Wysokiego. Przed nami ostatni odcinek trasy – jak sie okazalo nie bylo tak strasznie jak sie spodziewalismy. Route Tizi-n-Test to zapewne rowerowy punkt programu wszystkich wypraw – my wzmocnilismy doznania na tej trasie. Po zdobyciu przeleczy Tizi-n-Test i noclegu na wysokosci 2100 m n.p.m ruszylismy dalej w gore gorska pista (bez bagazy) i po pewnym czasie stanelismy na szczycie, z ktorego rozciagala sie panorama na caaaala okolice, w tym na Toubkal, najwyzszy Jbel w Maroku. Wrazenia niesamowite, widoki zapierajace dech w piersiach!

Tak oto zdalismy sobie sprawe z faktu, ze powoli zblizamy sie do Marakeszu i, tym samym, do kresu naszej rowerowej wedrowki. Pozostaly czas postanowilismy wykorzystac w gorach totez z Asni, lezacego na skrzyzowaniu do Marakeszu, skrecilismy ponownie w inna strone czyli do Imlilu, gorskiej i bardzo turystycznej miejscowosci bedacej baza wypadowa wycieczek po Atlasie Wysokim, oraz miejcem noclegowym tych, udajacych sie na Toubkal.
Dla nas Imlil stal sie okazja do przedsiewziecia swietnej trasy rowerowej do Tacheddirtu; gorskiej wioski lezacej u stop przeleczy Tacheddirt (3000 m n.p.m). Jednodniowa wyprawa znow dostarczyla niezapomnianych widokow, a gory pokazaly tym razem bardziej nam znane “tatrzanskie” oblicze. Droga piela sie w gore wzdluz osniezonych szczytow, gorujacyh nad Imlilem, a potem prowadzila wewnetrznym korytem rozleglego plaskowyzu, gdzie poludniowe osniezone stoki kontrastowaly niezwykle z polnocnymi, pozbawionymi sniegu, o cieplej miodowo-cynamonowej barwie.

Pochlonieci gorskimi przeprawami zdawalismy sie nie myslec o nadchodzacym Sylwestrze. Poczatkowo chcielismy wybrac sie do schroniska pod Toubkalem i tam spedzic Noc Sylwestrowa, ale ostatecznie przejmujace zimno i niewystarczajaco dobry ekwipunek do gorskich wedrowek w warunkach sniegow i mrozow odwiodly nas od tego planu i wreszcie udalismy sie w strone Marakeszu. Ostatnim przystankiem przed tym slynnym miastem byl Moulay Brahim, gdzie Lukasz wybral sie w pozegnalna wedrowke z gorami Maroka na plaskowyz Kik, skad rozciaga sie jedna z ladniejszych panoram na Jbel Toubkal i okolice.
Do Marakeszu dotarlismy w Sylwestra i wrecz porazila nas ilosc turystow! Mialo sie wrazenie, ze jest ich wiecej niz samych mieszkancow. Wiekszosc przybszy gromadzi sie na najwazniejszym placu w miescie – Dzemaa el Fna i my rowniez chlonelismy atmosfere miasta wlasnie tam. Trudno jednak pokusic sie o opinie, ze jest to najbardziej romantyczne i niezwykle miasto Maroka. Niestety w pierwszej linii wyczuwa sie jego turystyczno-komercyjny charakter i nic tu juz nie jest tajemnicze ani niezwykle. Pokazy wezy, muzykanci i akrobaci, ktorych widzielismy, nie zasluguja nawet na jedno zdjecie – duzo w tym kiczu niedbalstwa i zlej rutyny. Byc moze bylismy w Marakeszu zbyt krotko, by wyrobic sobie inne zdanie..
A jesli chodzi o samego Sylwestra, trafilismy niezle, bo do hotelu na lokalna impreze z muzyka na zywo, regionalnymi tancami i winem, ktorego to smaku nie zaznalismy od czasow wloczegi po Portugalii 

A dzis piszemy z Asili, nadmorskiej, spokojnej miejscowosci, do ktorej dotarlismy nocnym pociagiem, by wreszcie solidnie odpoczac. Ponadto blisko stad do Tangeru, a stamtad przeprawiamy sie wkrotce do Hiszpanii, by ostatecznie wrocic do domu 06.01..
I o tym napiszemy nastepnym razem, juz z Warszawy. Wtedy tez odpowiemy na Wasze pytania i napiszemy podsumowanie.

Pozdrawiamy i zyczymy Wam Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku! A mojej Mamie z okazji dzisiejszych imienin zycze cudownych, slonecznych chwil na kazdy nadchodzacy dzien i mnostwo zdrowia! Kocham Cie, Mamo, i caluje goraco! Kasia. Do zyczen dolacza sie Lukasz.